środa, 7 czerwca 2017

Sakramenty Pojednania i Pierwszej Komunii Św.

Nim jeszcze wszystko się wydarzyło, nim Słowo, które stało się ciałem zagościło w sercach naszych dzieci, a z nieba rozległ się głos… 14 maja, po porannej mszy świętej o 9:30, odbyło się ostatnie spotkanie przygotowawcze. Teraz, kiedy patrzymy z radością na całą dziewiątkę odważnie przystępującą do sakramentu Komunii Świętej po raz ósmy czy wręcz dziewiąty, cieniem w zasadzie wydaje się wspomnienie, że wówczas, w tej innej, pre-eucharystycznej rzeczywistości, byliśmy zwyczajnie troszkę zestresowani. 
Kluczowe pytanie brzmiało przez cały czas tak samo, ale wraz ze zbliżającą się trzecią niedzielą maja jego waga rosła, a pewność siebie, przynajmniej u części z nas, malała: Czy tak w ogóle można? Co powiedzą rodziny, które wprawdzie wstępnie wyraziły zgodę na nasze “ekstrawagancje”, ale podczas ceremonii, która w znacznej mierze pozbawiona została ceremoniału, mogą jednak poczuć się co najmniej zniechęcone? Czy dzieciom starczy koncentracji? Czy Pan Jezus przyjdzie do małych łobuzów?
Nim poszliśmy do salki, jeszcze w kościele podzieliliśmy ławki i omówiliśmy pokrótce “procedurę” rodzinnego podchodzenia do Komunii oraz układ podczas spowiedzi.
Omawialiśmy głównie kwestie techniczne, związane zarówno z przebiegiem mszy, jak i z sobotnim Sakramentem Pojednania. Dzieliliśmy pomiędzy dzieci dary na ofiarowanie, pomiędzy siebie czytania i śpiewy, z ojcem Przemkiem troskę o to, by spowiedź była przeprowadzona możliwie najłagodniej. By osiągnąć to ostatnie, ojciec Przemek, bogatszy o doświadczenia z Krzyżowej, zaproponował, żeby ostatecznie zmienić miejsce spowiedzi zza ołtarza, gdzie mali penitenci nie widzieliby momentu spowiedzi, co mogłoby dodatkowo powiększać ich niepokój, na miejsce przed nim / obok niego. Zwracał też uwagę, że ważne, by dzieci starały się przygotowywać w oparciu o Linię Darów oraz byśmy nie “dyktowali” im ich grzechów, by nie recytowały ich jak wierszyka. Uspokajał, że ostatecznie — ważne, żeby się w ogóle odezwali. Wyczuwalne było jednak pewne napięcie związane — paradoksalnie — z potencjalnym milczeniem dzieci. Wspomnieliśmy też o znaczeniu symboliki alby i o ważnym momencie nałożenia jej już po rozgrzeszeniu.
Techniczne sprawy obejmowały również ostateczne przymierzanie alb, które chyba wszystkie szczęśliwie pasowały. Wyrażone też zostały superlatywy na temat zacności przepasującego je sznurka. 
Na koniec pomodliliśmy się i ojciec Przemek poświęcił krzyżyki / medaliki dzieci, które być może tego dnia ważyły jakby nieco więcej niż zwykle. Rozeszliśmy się do domów ze świadomością, że następnym razem będziemy widzieli się podczas pierwszego Sakramentu Pojednania naszych dzieci
...

Tydzień ostatnich przygotowań — do naszych skromnych przecież imprez — przeleciał jak wiatr przez sień i w pogodną sobotę 20 maja, późnym popołudniem, już po mszy wieczornej, około godziny 18 spotkaliśmy się w kościele. Nastrój był podniosły a atmosfera od samego początku skrzyła się potencjałem wzruszeń. Rozpoczęliśmy bowiem od wystawienia Najświętszego Sakramentu, ojciec Przemek podkreślił, że otaczanie modlitwą spowiadających się pierwszy raz dzieci jest najważniejsze. Łagodny powiew ciepła i czułości w jego tonie, w naszym usposobieniu, a nawet w skupieniu dzieci sugerowały obecność Ducha Świętego. Pan Jezus wystawiony w Hostii obiecywał, że już niedługo do nich przyjdzie. Łagodne światło zachodzącego słońca, choć zapowiadano burze, wpadało przez okna, a jego refleksy pełgające po płaszczyznach kościoła przypominały również o obecności Ojca. Byliśmy w komplecie. 
A mimo tego, i mimo że od pierwszego spojrzenia na pogodnie poważne twarze i dorosłych, i mniejszych rosło w nas prawdziwe poczucie wspólnoty, na pytanie ojca Przemka, czy ktoś się boi - kilka rąk się jednak podniosło, w tym jedna z piszących te słowa. Ot, natura ludzka.
Podczas Sakramentu Pojednania towarzyszyli nam Ania oraz Paweł, wobec których jesteśmy bardzo zobowiązani za tę pomoc w podwajaniu naszej modlitwy. I tak — alternując pomiędzy spokojnym śpiewaniem — zaczęliśmy znacząco od “Nie bój się, nie lękaj się, Bóg sam wystarczy” — łagodnym tłem muzycznym na pianinie oraz modlitwą w ciszy — towarzyszyliśmy dzieciom. A te, kiedy czuły się już gotowe, stopniowo podchodziły do ojca Przemka, który ostatecznie zdecydował się usiąść przed pulpitem/ amboną w taki sposób, że dzieci widziały się nawzajem podczas sakramentu, ale nie mogły się słyszeć. 
Kiedy nieco speszeni mali penitenci klękali do spowiedzi, ich dziecięce głowy zwracały się ku nachylonemu spowiednikowi w jego białym habicie, a serca rodziców klęczących przed ołtarzem i Panem Jezusem, pogrążonych w modlitwie i ściskających alby w rękach, przechodził solidny skurcz wzruszenia. To już. Było coś rozdzierającego w sukienkach dziewczynek i sportowych butach chłopców, gdy klękali, by pojednać się z Nieskończonym, by dotknąć najgłębszego zranienia natury ludzkiej i wejść na drogę ustawicznej metanoi, by przyznać się, że i oni, nasze maluchy, powstały nie tylko z miłości, ale i z prochu i muszą nauczyć się żyć w tej pełnej groźnego napięcia prawdzie.
Byli bardzo dzielni. Ojciec Przemek serdecznie i długo, spowiadając, rozmawiał ze wszystkimi. Relacja nawiązana wcześniej procentowała, obraz Ojca w Spowiedzi może nie będzie im się kojarzył z groźnym Starym Testamentem, a bardziej z Ojcem Miłosiernym z Nowego. Kiedy sakrament dobiegał końca, ojciec Przemek nie tylko podnosił dzieci, co symbolizowało ich podniesienie z grzechu w Łasce Uświęcającej, ale też serdecznie przytulał i wysyłał, by przytuliły się do rodziców. Mali penitenci biegli do rodziców, którzy po serdecznych uściskach zakładali im białe szaty. Duma i radość biły i z jednych i z drugich. Wracali do ławek, by modlić się za tych, którzy dopiero mieli podejść… 
I tak, po niespełna godzinie wszystkie dzieci pojednały się z Bogiem. Liczba osób w kościele gotowych do przyjęcia Jezusa wzrosła o okrągłe 9. Sześcian trójc :) Nikt się nie wycofał, nikt się nie przestraszył tak, by nie wydusić z siebie słowa. Relacja chcąc uszanować tajemnicę spowiedzi w tym punkcie ustaje…
Ale nasze myśli szybko zwróciły się ku przyszłości: za nieco ponad pół doby — pierwsza pełna Eucharystia
...

I tak, wśród wzruszeń, niepokojów, przygotowań i modlitw nadszedł dzień Pierwszej Komunii Świętej. Co najmniej jedno z dzieci wstało rano i nawet przed pierwszą próbą wymuszenia rozbójniczego płatków śniadaniowych oraz przed wdaniem się w nieuchronne kłótnie z rodzeństwem (sakrament spowiedzi przyniósł złagodzenie, ale nie ustanie powyższych), w zasadzie zamiast przywitania rzuciło — wprawdzie głosem królika Maxa, brata Ruby — ale dobitnie i z mocą: “KOMUNIA ŚWIĘTA!” 
Po ostatnich przygotowaniach (czasem relatywnie ekstrawaganckich jak np. oklejanie czarną taśmą izolacyjną błyskających podeszw w butach), bardzo eleganccy i bardzo przejęci, ruszyliśmy do kościoła. Ta podróż, choć wiążąca się z użyciem quadów i limuzyn, dla jednych krótsza, dla innych całkiem pokaźna w ów nabierający rumieńców niedzielny poranek, będzie dla nas wszystkich dobrym momentem na retardację. 
Stopniowo zbliżając się ku otwartym bramom kościoła katowickich Dominikanów, mogliśmy bowiem poczuć, jak długi był ten rok przygotowań. Bo przecież droga — dosłownie i w przenośni — nie była już taka nieznana. Większość z nas co niedzielę pojawiała się na tejże mszy o 9:30. Przyjeżdżaliśmy co miesiąc na spotkania zjazdowe, czasem w chłodzie i deszczu, gdzie spędzaliśmy zwykle koło trzech intensywnych godzin. Dzieci miały swoje dynamiczne zajęcia z niezawodną Anią, a nam wielu cennych wskazówek udzielił mądry ojciec Przemek. Spotkaliśmy się z Olą Sawicką, w różnych konfiguracjach spotykaliśmy się z panią Marią Berlińską. Odwiedzaliśmy krawcową, panią Elę. Uczyliśmy się być mądrzej rodzicami, lepiej katolikami. Poznawaliśmy się i dzieliliśmy swoimi metodami przekazywania dzieciom wiary oraz swoimi doświadczeniami trwania w niej, a także słuchaliśmy opowieści biblijnych, chodziliśmy Drogą Krzyżową, sadziliśmy pszenicę, robiliśmy krzyżyki i tyle więcej… Wreszcie, dzień w dzień modliliśmy się z dziećmi, szukaliśmy sposobów opowiadania im o Panu Jezusie i nadchodzących wydarzeniach tak, by nie tylko zrozumiały, ale jeszcze chciały wziąć w nich udział. Okres przygotowawczy przepracowaliśmy gruntownie i uczciwie. I już: msza Pierwszej Komunii, rozbłysnęła jak długo oczekiwane światło, bo świetlista, ale i korpuskularno-falowa — jako wydarzenie, osobna cząstka doświadczenia, a jednocześnie element narastające fali wiary naszej i naszych dzieci. Zwyczajne święto
I tak już cały dzień: od bieluchnych margaretek i dziewięciu świec przed ołtarzem, błyszczących światłem rodzącej się w naszych dzieciach relacji z Bogiem, przez nie same błyszczące w prostych i dominiko-podobnych albach, niektóre z krzyżykami, dziewczynki w wianuszkach, przez nasze błyszczące elegancją ubrania oraz towarzyszące nam rodziny, emanujące wysiłkami, by wznieść się ponad trójkątne ograniczenia naszych relacji, wszystko razem dążące ku doskonale okrągłemu kształtowi Komunii i tam mające się spełnić. 
Trudno opisać sakrament. Trudno opisać Mszę Świętą. Trochę jak z kawałem, który trzeba zrozumieć, żeby był śmieszny, tylko o wiele bardziej — kawał transcendencji. Tatowie czytali czytania, Miriam zaśpiewała psalm i antyfonę. Dzieci przeżywały mszę po dzieciowemu, jak co tydzień: trzymając rękę na ołtarzu odnowiły przysięgi chrzcielne - wyznając w ten sposób wiarę, ojciec Przemek opowiadał o tym, że wszyscy mamy Pana Jezusa w sobie i dlaczego dzieci ubrane są na biało, później dzieciaki pięknie zaniosły dary, w tym swoje księgi komunijne, które stały do końca mszy na ołtarzu, przypominając, że ich wiara rośnie organicznie i jest otwartą księgą, pytały, kiedy wreszcie będzie ta Komunia, chwilami trochę się niecierpliwiły. Kilkoro podczas przemienienia klęknęło przed ołtarzem - trzy małe białe prawie-aniołki, które wyfrunęły z ławek, bo nie wytrzymały z rodzicami. Odmówiły ładnie Ojcze Nasz wznosząc do Ojca ręce. Wrzuciły coś na tacę i pobiegły po znak pokoju do ojca Przemka…

A potem całymi rodzinami wstawaliśmy i pochodziliśmy w skupieniu do ołtarza, gdzie czekał na dzieci już nie tylko ojciec Przemek, ale sam Pan Jezus. Klękaliśmy razem i nasze kilkuletnie dzieci pierwszy raz przyjmowały go do swoich serc, w pełni. Nie było fajerwerków, błysku fleszy. Tylko tyle - wszystko działo się w ich małych sercach, w ich relacji z Bogiem. “DOBRE” — powiedzał znów głosem królika Maxa, człowiek, który właśnie spotkał Pana Jezusa, ale znów powiedział rzecz fundamentalną, bo było to właśnie takie — dobre. A dzięki wyborowi skromnej ceremonii — możliwe do powtórzenia już w poniedziałek. I wtorek, i środę… Alleluja!

Po wyjątkowych ogłoszeniach — dotyczących m.in. wyborów do rady parafialnej, i błogosławieństwie, a także brawurowym odśpiewaniu Baranków Młodych w całej ich groźnej i apokaliptycznej metaforyce, dzieci podzieliły się z rodzinami chlebem, symbolizującym naszą wspólnotę i dynamicznie tańcząc śpiewały “Taki mały, taki duży może świętym być“. A także siedziały na schodkach pod ołtarzem z ojcem Przemkiem i cieszyły się Panem Jezusem. Atmosfera prawdziwego duchowego doświadczenia, prawdziwej Bożej radości, była zauważalna także dla osób, które nie zwykły dostrzegać takich aspektów rzeczywistości. 

Na pierwszym spotkaniu, gdy się poznawaliśmy, drżącym nieco głosem powiedziałem, że sprawa może się udać tylko Bożymi siłami, ponieważ po ludzku wydaje nam się niemożliwe wysłanie Piotrusia do wczesnej komunii. Bóg pomógł. To się wszystko stało naprawdę. I działo się później w białym tygodniu, I będzie już działo się przez całe życie. Dla Ani, Hani, Małgosi, Marcelego, Kuby, Antka, Franka, Bogusia, Piotrka to już










czwartek, 13 kwietnia 2017

Spotkanie kwietniowe



Nasze ostatnie spotkanie było piękną i bardzo plastyczną opowieścią o ostatnich dniach życia Jezusa i Jego zmartwychwstaniu. Mówiliśmy o związku naszego przeżywania Świąt Wielkiej Nocy z żydowską Paschą oraz o nieco zapomnianych wielkanocnych zwyczajach pierwszych chrześcijan, mogących wnieść trochę Ducha do współcześnie ugrzecznionych zajączkami i pisankami sposobów świętowania. 
 
Zaczęliśmy od niespiesznego spaceru wokół koła liturgicznego, zatrzymując się na Wielkim Czwartku – momencie, gdy cel wcielenia Boga zaczął się wypełniać. Ojciec Przemek naszkicował obraz Jezusa i Jego uczniów siedzących, czy może wpółleżących, wokół niskiego stołu – jak my na matach wokół koła liturgicznego. Tak wyglądała ta pierwsza Eucharystia. Przypomnieliśmy sobie znane z każdej Mszy słowa towarzyszące przeistoczeniu – i zastanawialiśmy się, jak zadziwiająco niezrozumiale musiały brzmieć w wieczerniku. 
 
Wielki Piątek wspominaliśmy idąc Drogą Krzyżową – nieco inaczej niż planowaliśmy, bo nie w Parku Śląskim, a zakamarkami dominikańskich korytarzy między salkami, zakrystią a kościołem. Krzyż, którego gabaryty przypominały, że spotkanie planowane było jako plenerowe, dzielnie niosły dzieciaki z niestrudzoną Anią na czele, a rodzice pomagali manewrować w dominikańskich zaułkach. Przystawaliśmy przy namalowanych przez dzieci stacjach, modląc się w inspirowanych nimi intencjach. Śmierć Jezusa upamiętniliśmy już w kościele, przed tabernakulum, przypomniawszy wcześniej przybijanie do krzyża, gdy nasz krzyż symbolicznie położyliśmy na ziemi i policzyliśmy rany Pana Jezusa. Wracaliśmy tymi samymi korytarzami, które – po zgaszeniu światła – przypominały o ciemnościach grobu i przywoływały myśli nie tylko o zmarłych, ale też pogrążonych w grzechu, depresji, zwątpieniu. W salce powitał nas już zmartwychwstały Jezus Miłosierny.

Następnie mówiliśmy o Wigilii Paschalnej – ojciec Przemek z zapałem namawiał nas do zanurzenia się w świętowanie Wielkiej Nocy – właśnie nocy – pełnej czuwania, oczekiwania, odkrywania symboli historii zbawienia. Mówił o nocy, gdy Żydzi, spożywszy w pośpiechu baranka wyruszali z Egiptu, ścigani przez wojsko faraona, oddzieleni od niego boskim słupem ognia i dymu, aż doszli do Morza Czerwonego. 
Wówczas dzieci wcieliły się w rolę ludu Bożego, a rodzice podtrzymywali falujące czerwone płachty, które na znak Mojżesza (o. Przemek?) rozstąpiły się, by przepuścić biegnący dziko tłum, a następnie z zapałem zakryć kilku nieszczęsnych Egipcjan – pozostałych rodziców. 
 
O. Przemek zwrócił naszą uwagę na związek tego przejścia z liturgią światła i wody. Wnoszony na początku obrzędów Wigilii Paschalnej nowy Paschał, wraz z niesionym przed nim dymiącym kadzidłem, symbolizują Boży słup ognia i dymu. Woda – poświęcona poprzez zanurzenie w niej świecy – będzie używana do chrztu św. Bardzo starą tradycją jest chrzczenie tej właśnie nocy dorosłych katechumenów. Dzieci dowiedziały się, jak w starożytnych bazylikach wyglądała chrzcielnica, a wszyscy – apokryficznego przekazu, do czego potrzebny był diakon (tj. do ratowania chrzczonych przed zbyt wczesnym spotkaniem z Bogiem w trakcie tego sakramentu ;-). Tutaj pojawił się temat alb, które dzieci założą po swojej pierwszej spowiedzi na znak oczyszczenia. 
 
Ojciec Przemek zaprosił nas wszystkich na obchody Wigilii Paschalnej do oo. Dominikanów. Możemy wziąć maty i zorganizować wygodny kącik dla dzieci, przynieść obrazki, książeczki i inne pomoce obrazujące wielkosobotnią liturgię słowa i tej nocy czuwać. Pan Jezus na pewno przyjdzie, bo – jak to ponad wszelką wątpliwość ustaliliśmy – bardzo do nas spieszy i nie wytrzyma nawet przepisowych 72 godzin (wg wyliczeń Hani do 15 w poniedziałek, co gwarantowałoby nam jeszcze jeden dzień wolnego).
Jako rzecz ciekawą i ważną, którą być może udało nam się dotychczas przeoczyć, ojciec Przemek zwrócił naszą uwagę na fakt, że Triduum Paschalne jest jedną długą liturgią z przerwami na sprawunki – że zaczyna się znakiem krzyża w Wielki Czwartek i kończy błogosławieństwem dopiero w sobotnią noc. 
 
Lud wybrany, szemrząc, wygłodniały przejściem przez Morze Czerwone, zapytał następnie „kiedy będziemy jeść” i kręcąc nosem na pożywną mannę, zajadał się delicjami. Na koniec zaś, przywołując raz jeszcze misterium Wielkiego Piątku, poświęciliśmy krzyżyki, które przygotowaliśmy na jednym ze wcześniejszych spotkań.
Życzymy wszystkim, by te Święta Wielkiej Nocy były pełne Bożej obecności, Jego dobroci i piękna. I żeby Jezus nie kazał na siebie czekać.


W skrócie:
o czym mówiliśmy: Triduum Paschalne, Droga Krzyżowa, pascha żydowska, chrzest
materiały i aktywności: koło liturgiczne, malowane przez dzieci stacje drogi krzyżowej, scenka z przejściem przez Morze Czerwone (duże jewabne płachty jako morze)
alby: zmierzyliśmy dzieci, pierwsza przymiarka będzie w piątek 28 kwietnia o 18.00. Wtedy należy też zapłacić pozostałą kwotę. Odbiór alb w niedzielę 14 maja po rodzinnej mszy
następne spotkanie: niedziela, 14 maja na Mszy o 9.30 i po niej. Będziemy święcić medaliki, potrzebne będą też świece dla dzieci












wtorek, 11 kwietnia 2017

Refleksje po rekolekcjach „Spowiedź – uzdrowienie serca w ramionach miłosiernego Ojca”

Do pojechania na rekolekcje skłonił mnie głównie temat i pierwsza myśl – to jest dla mnie. No i jeszcze niepewność jak ja ostatecznie przygotuję mojego syna do Sakramentu Pojednania jeżeli sama, nie ukrywając mam z tym problem. A jeżeli do tego dołożymy kaznodziejskie umiejętności Ojców Dominikanów to tym bardziej warto.
No to zapisałam się. I pojechałam do Korbielowa. I był to wspaniały czas. W całości jakby dopasowany dla mnie. Taki właśnie a nawet lepszy niż bym sobie mogła zażyczyć.
Co mnie poruszyło najbardziej?
Najpierw słowny przekaz a potem osobiste doświadczenie, że Sakrament Pojednania jest bardzo radosnym sakramentem. Było to widać na twarzach osób, które spotkały się w nim z miłosiernym Ojcem. Tylko radość. Bóg świętuje z naszego nawrócenia.
To na koniec ale najpierw były konferencje prowadzone przez ojca Aleksandra, w których poruszył wiele istotnych kwestii. Niektóre wydały się oczywiste, ale przedstawienie tego w całości dało pełny obraz. Na początku omówiona została definicja grzechu – najprościej mówiąc jest to nie trafienie do celu, nie zrealizowanie własnego powołania. Za samym grzechem stoją grzeszne przekonania i myśli. Grzech, zdrada rodzi się w sercu człowieka, potem tylko owocuje. Najpierw jest właśnie myśl, nasza zgoda na grzeszne myśli. Grzech dokonuje się powoli. Jest to pewien proces. Grzech się w nas zakorzenia. Jeżeli go nie odrzucamy to się w nas rozrasta. Do tego grzech rodzi grzech, ponadto rodzi w nas „miłość” do grzechu i przyjemności jaką daje. Ale grzechy są tylko skutkiem. Dlatego konieczne jest wyrzeczenie się przywiązania do zła. Grzech trzeba „podcinać”, aby stawać się wolnym, abyśmy mogli być otwarci na łaskę. Bóg kocha mnie szaloną miłością i jeżeli tego nie będę świadomy, to nie będę wiedział o grzechu. Bo przecież co innego złamać i zranić czyjeś serce, a co innego złamać „paragraf”. Ale Bóg ma dla nas miłość miłosierną. Takie przeciwieństwo – baranek kojarzący nam się z łagodnością, ale Jezus – Baranek Boży – w przypadku grzechu jest twardy. On zniszczył, zgładził grzech biorąc go na siebie. Wobec grzechu Bóg nie ma tolerancji, bo grzech prowadzi do śmierci duchowej. Miłosierny Bóg w Sakramencie Pojednania stwarza człowieka na nowo. Czyni Cię nowym człowiekiem. Pozwala Ci poznać kim jest, bo prawdę poznaje się na tyle na ile sią nią żyje.



Niby to wszystko wiemy, jest to takie oczywiste ale spojrzenie na obraz Rembrandta „Powrót syna marnotrawnego” pozwala nam dojrzeć jak wielka jest miłość Boga. Obejmuje nas wracających obiema rękami – posyła nam Syna i Ducha Świętego.

SAKRAMENT POJEDNANIA TO RADOŚĆ I ŚWIĘTOWANIE.
BÓG KOCHA PRZEBACZAĆ.
Dlatego tak szczególny jest Sakrament Pojednania – pozwala nam odkryć serce Boga, Boga który kocha przebaczać. Ale żeby przeżyć go w pełni trzeba wiedzieć że rachunek sumienia jest modlitwą. Nie zaczynajmy od wyszukiwania grzechów i oskarżania siebie. Raczej postawny siebie w świetle miłości Boga, stańmy w postawie zaufania, zwłaszcza jeżeli wierzymy, że On jest miłością. Odnówmy w sobie świadomość spotkania z Chrystusem. Zacznijmy od uwielbienia i dziękczynienia. Nie zapomnijmy o motywacji – najbardziej bezinteresownej i czystej. Prośmy o dary Ducha Świętego – o możliwość stanięcia w prawdzie. I teraz uznajmy swoje grzechy. Spójrzmy na swoje zaniedbania i zaniechania dobra. Rachunkiem sumienia obejmijmy wszystkie sfery naszego życia. Spójrzmy na siebie w świetle miłości Boga, ale nie zliczajmy grzechów skrupulatnie. Prośmy Ducha Świętego o ukazanie nam „korzenia” grzechu. Tak abyśmy mogli w niego zaingerować, bez tego nie uda nam się poprawa. Żałujmy za swoje grzechy i podejmijmy konkretne postanowienie poprawy, zadośćuczynienie. Pamiętajmy jednak, że skutki grzechu zostają. Je trzeba „leczyć” osobno.
Wspaniałe jest to, że Sakrament Pojednania jest najbardziej osobistym z sakramentów. Jest spotkaniem ze Zmartwychwstałym Chrystusem. W Sakramencie Pojednania sam spowiednik nie jest panem sakramentu. To Bóg posługując się kapłanem przebacza Ci – sam wybrał taki sposób. Przez usta spowiednika mówi bezpośrednio do Ciebie: „Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna, i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.” Wyznanie grzechów jest bardzo osobiste. Bóg przez usta kapłana mówi Ci, że tak bardzo Cię kocha, że Ci przebacza. A jeżeli przebacza, to absolutnie i naprawdę. Przebaczenie grzechów jest większym cudem niż wskrzeszenie umarłych. Bóg nie zamiata grzechów pod dywan, ale je niszczy. Grzech oddany Bogu staje się drogą do Boga.
KIEDY BÓG INTERWENIUJE I PRZEBACZA WSZYSTKO STAJE SIĘ NOWE.
A NOWE JEST ZAWSZE PIĘKNIEJSZE NIŻ STARE.
Beata

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Spotkanie Małżeńskie – Marzec




Bardzo, bardzo dawno temu, mniej więcej w sobotę przed ubiegłą (25.03) w ramach właściwie pojętych („najpierw zróbcie sami, dzieci nauczą się od was”) przygotowań do wczesnego przystąpienia naszych katolicząt do sakramentu Komunii Świętej odbyło się popołudniowe spotkanie małżeństw. Wyjątkowy charakter spotkania dodatkowo podkreślał fakt, że odbywał się w Święto Zwiastowania oraz w okrągłą (w systemie trójkowym) 27 rocznicę ślubów wieczystych o. Przemka i wieczór/noc zmiany czasu. Pierwsza część w salce składała się z wykładu pani Marii Berlińskiej i analizy przysięgi małżeńskiej o. Przemka, druga natomiast, duchowa, po przejściu do oratorium, objęła adorację Najświętszego Sakramentu oraz Mszę Św., podczas której wzruszeni i (wreszcie!) ze zrozumieniem odnowiliśmy przysięgę małżeńską.
I znów, choć za nie niezmiennie przepraszamy, opóźnienie w umieszczeniu relacji jest w zasadzie chwalebnym dowodem pracy nad sobą – przestrzeń sporów, trudnych emocji i trójkątnych inwektyw przebytych w ciągu minionych dwóch tygodni umożliwiła nam choćby wstępne przemyślenie i przeżycie „omawianego materiału” tak, by można go było wreszcie zapisać.

WYKŁAD PANI MARII
Poprzednie spotkania pani Maria przeprowadziła dla rodziców osobno: na pierwszym tatowie dowiadywali się o znaczeniu emocji w relacjach rodzinnych oraz czym jest kształtowanie postaw, mogło przy tym służyć jako swoisty folder reklamowy/zdjęcie z pudełka papierosów – klarowny sygnał o konieczności prostowania ścieżek, następnie mamy poznawały teorię stylów przywiązania oraz że i jak można korygować ich ewentualne zwichrowania. Również trzeci wykład Pani Marii dotyczył spraw fundamentalnych i tym razem również przyniósł maksimum treści w minimum czasu (ileż można grać na tablecie?): mowa była o relacjach, ich typach i charakterze, ich znaczeniu dla funkcjonowania nas samych, naszych dzieci, a także o wypłacie, którą przynosi zarówno tego rodzaju praca nad sobą jak jej brak. Słowem – było o małżeńskiej trygonometrii.

3 Rodzaje Relacji
Zaczęliśmy od zdefiniowania 3 rodzajów relacji, które składają się na podstawę całego naszego działania relacyjnego:
  • Kobieta – Mężczyzna (relacja niezależna obejmująca stosunki seksualne)
  • Rodzic – Dziecko (relacja zależna)
  • Dziecko – Dziecko (relacja niezależna)

Każdego z tych typów relacji uczymy się w rodzinie, wszystkich uczymy się przez działanie (tzw. świadectwo), nie zaś przez słowa – nigdy dość przypominania tej ważnej a niełatwej dla rodzica okoliczności. Oprócz obejmowania ich samych (relacja małżeńska rodziców, relacja z rodzicem, relacja z rodzeństwem), stanowią one również wzorzec wchodzenia we wszelkie podobne stosunki w późniejszym życiu, co znaczy, że na relacji zależnej R-Dz wzorować z czasem będziemy wszelkie relacje zależności w tym: z nauczycielami, szefami, przełożonymi itd., a na relacji Dz-Dz wszelkie relacje sąsiedzkie, przyjcielskie i im podobne. It goes without saying, jak mawiają Anglicy, że na podstawowej relacji Mamy i Taty wzorować będziemy (co najmniej) nasze małżeństwo.
Przed omówieniem zdrowego wariantu tych relacji oraz jego poszczególnych malowniczych patologii, pani Maria zwróciła nam uwagę na znaczenie relacji Dz-Dz w rozwoju osoby. Ponieważ w oparciu o te doświadczenia w wieku od 3-go roku wzwyż tworzyć się będzie wiele istotnych relacji w późniejszym życiu, jest bardzo istotne (konieczne), by jedynacy byli wprowadzani w grupę równieśniczą. Chodzi jednak nie o zajęcia z angielskiego, Excela czy pływania, na których dzieci prowadzone są od początku do końca przez instruktora, ale o przestrzeń uspołecznienia: sport grupowy, harcerstwo, oaza itp. W innym wypadku tworzenie tych ważnych relacji niezależnych może być poważnie utrudnione w młodzieńczym oraz dorosłym życiu.



GRANICE OTWARTE

Granice otwarte...
Rozpoczęliśmy od obrazka idealnego, ponoć jednak występującego w przyrodzie – w relacji takiej po pierwsze osoby mają, dodajmy wypracowaną w znoju, świadomość siebie, znają własne lęki i fantazje, braki i nadmiary, talenty i idiosynkrazje (np. do niepotrzebnych hellenizmów, jakby nie można było napisać słabostki ;-). Dodatkowo, aby dowolna relacja funkcjonowała poprawnie, nasze granice powinny być otwarte. Znaczy to tyle, że komunikowanie siebie jak i przyjmowanie informacji od partnera zachodzi w obie strony. Przestrzeń komunikacji obejmuje wszystkie istotne (oraz nieistotne) aspekty życia. 


GRANICE ZAMKNIĘTE
...zamknięte...
Przeważnie jednak granice pozostają w większym bądź mniejszym stopniu zamknięte. „Niech się domyśli” myślą ona lub on, nie do końca rozumiejąc, że takie milczenie nie jest złotem, a najwyżej dwudziestoczterokaratowym tombakiem. Między partnerami, którzy z tego czy innego powodu boją się zranień, powstaje ściana czy „mur z drutem kolczastym i tłuczonym szkłem”... Podobnie, gdy jedna strona bezustannie komunikuje powierzchowne kwestie, a druga kiwa głową bez zrozumienia/zainteresowania.

i ich brak
Niejednokrotnie słyszymy macierzyńskie i koleżeńskie rady: „Teraz jest rodzina, teraz jest dziecko, to już nie ma ciebie. Nie ma, że mi się nie chce.” W istocie kaleczą one zdolność do komunikowania siebie: swoich potrzeb, swoich słabości, czasem śmiesznostek, itd. Osoba przymująca je traci prawo do swoich granic. Jej partner/partnerka często nie zdaje sobie sprawy, że te granice są przekroczone i nieświadomie staje się agresorem. Warto tu dokonać jeszcze jednego rozróżnienia. W chrześcijaństwie dobrowolna ofiara z siebie dla innych – ujmowana jako przyjmowanie krzyża, posiadanie siebie w dawaniu siebie, względnie miłość bliźniego – jest etycznym punktem dojścia drogi duchowej. Jest to jednak postawa, która wymaga świadomego i wolnego wyboru dającego: wiem, co oddaję i godzę się to oddać. Jeśli próbujemy tego rodzaju postawę przyjmować przedwcześnie lub jeśli jesteśmy w nią upchnięci przemocowymi przekazami rodzinnymi – nadmierny wysiłek tego rodzaju poświęcenia musi kończyć się wybuchami, kłótniami i poczuciem głębokiego skrzywdzenia. Jest to cel naszej pracy nad sobą, nie należy oczekiwać, że osiągniemy go na początku drogi.


"PRZESMYK KONWERSACYJNY" :)
Ku przesmykowi konwersacyjnemu
Często bywa tak, że trudne prawdy o sobie, nasze dziwactwa, wstydliwe problemy, nietypowe kłopoty z rzeczywistością czy potrzeby w związku komunikujemy nieśmiało, bojąc się odrzucenia. „Czy będzie mnie kochał(a) jak się dowie?” „Czy nie weźmie mnie za wariata?” Zdarza się nawet, że uda się przeprowadzić na dany temat rozmowę. Jednak różnice między nami mogą powodować, że z trudem wydobyty z siebie, okupiony wstydem i lękiem komunikat jednej strony zostanie zapomniany przez partnera, dla którego jest to problem niejako „z innego świata”. Tego rodzaje komunikacyjny trud występuje po obu stronach – nie są one domeną jednej płci.
Z czasem pary takie, zrażone doświadczeniem, które z braku szerszego spojrzenia na tę sytuację odbierają jako odrzucenie, dochodzą do stanu niemal całkowitej szczelności granic. Małżeństwa takie z dumą upatrują najwyższy sukces związku w fakcie, że nie skończył się on rozwodem. Ich cała komunikacja mieści się w wąskim przesmyku na konwersację: „kto dziś odbiera dzieci?”, „jakie krzesła do jadalni?”, itd. Bywa, że stan takiego wypalenia nie objawia się nawet większymi konfliktami – te byłyby już otwarciem komunikacyjnej cieśniny na solidną burzę szerokich wód kłótni. Oczywiście dynamika kłótni nie musi zależeć od skali problemu. 



PRAWIDŁOWE RELACJE
  Zdrowy trójkąt
Podstawowa relacja rodzinna tworzy zatem trójkąt o otwartych granicach. Zdrowa struktura takiego związku jest w ciągłym ruchugranica pomiędzy dorosłymi a dziećmi przesuwa się wraz z upływem czasu, jednak nigdy nie powinna zaniknąć. Nie należy wprowadzać dzieci w świat dorosłych. I w drugą stronę – dzieci potrzebują swojej prywatności, przestrzeni wolności (zwłaszcza nastolatki).
Jednocześnie ważne jest, by między tymi światami (tzn. męskim i kobiecym, rodzicielskim i dziecięcym) istniał przekaz. Kiedy granice pozostają otwarte, sporo się dzieje. Niejednokrotnie dochodzi do zaognień a nawet otwartych konfliktów. To ważna lekcja. Nie chodzi wcale o to, żeby ich nie było. Należy jednak nauczyć się podchodzić do nich konstruktywnie. W dojrzale funkcjonującej rodzinie konflikty mogą być pomocne, przynoszą bowiem istotne informacje o nas. A przy tym – wiadomo, że w sytuacji konfliktu odbijamy się od egoizmów własnych i cudzych. Rozszerzając znaną metaforę, że kobiety są z Wenus a mężczyźni z Marsa pani Maria dodaje, że jest to Mars w innej galaktyce. Że różnice między płciami są ogromne. Wszystko to składa się na dynamikę zdrowego życia rodzinnego. Ważne jest, aby sprawy wnoszone przez jedną stronę były równie ważne, co sprawy drugiej strony. Celem jest wypracowanie takiego sposobu funkcjonowania, by powstawać z konfliktów, by podczas ich przebiegu nie zamykać granic, by nad naszym gniewem nie zapadał zmrok, byśmy wreszcie, nawiązując do przysięgi małżeńskiej, ustawicznie mówili sobie: tak. Przeciwników w tym marszu mamy znacznych – to podświadomość, bariery w nas poukrywane, egoizm, zranienia. To z obserwacji tych naszych zmagań (a nie z „Ani z Zielonego Wzgóra” – poczytaj kochanie) dzieci czerpią wzorce swoich wszystkich relacji. To tu uczą się, że w życiu rodzinnym chodzi ostatecznie o coś więcej niż martwy obrazek lub bezsensowne konflikty: o trud poznawania siebie i drugiego, trud szukania wspólnych rozwiązań, trud prawdziwej miłości.




DOMINUJĄCA KOBIETA, DOMINUJĄCY MĘŻCZYZNA

Samotny wędrowiec (po)nad morzem rodzinnych mgieł...
Bywa jednak tak, że na górze trójkąta nie pojawia się związek dwojga dojrzałych osób, a jedna. Gdy jest to kobieta, przyjmuje przeważnie rolę królowej. Nie jest to osoba, której nie zależy na rodzinie. Bynajmniej – ona swoją rodzinę bardzo kocha, są dla niej najważniejsi. Cóż, kiedy ma lepszy gust, lepiej rozpoznaje emocje, pewne sprawy po prostu lepiej czuje. Cóż dziwnego, że mając taką potęgę, służy swoją wiedzą i ekspertyzą pozostałym członkom: ma być tak i tak. Kropka.
Ważne by pamiętać, że wzorzec ten nie sprowadza się do przemocy objawiającej się krzykiem. Można przecież zachowywać się dojrzale a swoim działaniom nadawać polor psychologicznego obycia itd. „Wiesz MISIU, że zgodziliśmy się, że będziemy dbali o zdrowe odżywianie dzieci, bo dzięki temu będą one mogły lepiej się rozwijać. To niezwykle istotne dla ich rozwoju zarówno intelektualnego, fizycznego jak i emocjonalnego, trzeba – rozumiesz – patrzyć holistycznie. I teraz zadaj sobie bardzo ważne pytanie – co ty masz na talerzu? Czy naprawdę myślisz, że jest to właściwy przykład dla naszych pociech?” Spokojna manipulacja „po dobroci ”jest dużo skuteczniejsza niż awantura. Zdarza się, że patrząc na wspomnienia z dzieciństwa rodziny konstatują: chociaż niby to ojciec mordę darł, ale domem twardo rządziła mama – cicha myszka. Analizując tego rodzaju sytuacje, należy patrzeć na rzeczywiste zdarzenia, nie na manipulujące (to dla twojego dobra kochanie) komunikaty. Oczywiście, zdarza się i tak, że „ten co mordę darł, jednak stawiał na swoim”.

Podstawianie do wzoru
Również pozornie paradoksalne pytanie: dlaczego ktoś dorosły chciałby być na dole rodzinnego trójkąta znajduje odpowiedź i to bez względu na to, czy wobec dominującej osoby zachowuje rezerwę („Ty to byś tylko rządziła”), czy przyjmuje postawę pełną rewerencji („Ja to mam żonę skarb!”). Chodzi zasadniczo o lęk, niechęć do przyjmowania odpowiedzialności. „Mogę nawet Jasia czasem wykąpać, byle żona chodziła na wywiadówki”. Tak wyglądają racjonalizacje – powody są głębsze, o nich za chwilę.
Modele tak zniekształconych relacji mają kilka wzorców. W przypadku dominacji kobiety mamy do czynienia z relacją „matka – syn” lub „wiedźma – czarujący mężczyzna”, jeśli dominuje mężczyzna ten obraz to „ojciec – lalka” lub „pan – służąca”. Dziecko funkcjonujące w tego rodzaju wzorcu zna tylko taki model owej podstawowej relacji. Nie podważa go, przyjmuje go jako normalny. W efekcie w dorosłym życiu dąży do odwzorowania go. Faktyczną bowiem przyczyną pozostawania w danym punkcie wzorca jest fakt, że partnera wybiera podświadomość i wybiera go właśnie tak, by odtworzyć wzorzec. To dlatego rzeczy, które w okresie zakochania pociągają nas w partnerze, później okazują się najbardziej uciążliwe.
Zdarzają się również sytuacje „przekręcenia” trójkątnego wzorca, kiedy osoba (co ważne również nieświadomie) postanawia nie zgodzić się na pozycję podporządkowania i za wszelką cenę dąży do dominacji. Niezależnie od tego jednak powtarzalność wzorca bywa zatrważająco precyzyjna i jest taka, niejako po to, by dać szansę „przepracowania” wszystkich zaniedbanych trudów pokolenia poprzedniego. Inaczej – wadliwe wzorce będą się replikować bez końca.
Warto zwrócić jeszcze uwagę, że nie tylko kwestia przejmowania odpowiedzialności bywa problematyczna. Również oddawanie jej może stanowić powód poważnych napięć. Pani Maria podała przykład żony wściekłej na męża, który po latach alkoholizmu i ostatecznym podjęciu terapii alkoholowej (w trzecim jej roku, kiedy jest już w miarę sprawny i zaczyna odkrywać skalę krzywd w rodzinie) postanawia uporządkować relacje rodzinne. Jego chęć pomocy spotyka się ze ścianą wściekłości, ponieważ tak naprawdę „on nic nie umie, ma tylko dobre chęci.” Może się wówczas okazać, że były jednak względy, dla których choroba alkoholowa męża była wygodna. 




DZIECKO JAKO PARTNER EMOCJONALNY DOMINUJĄCEGO RODZICA
Na górze samotnie i smutno...
By zarysować zasadę patologii relacji z dzieckiem w sytuacji, w której wzorzec rodzinny zaburzony jest tak, że miast pary małżonków dominuje jedno z nich należy poczynić kilka uwag wstępnych.
Po pierwsze, przyjmuje się, że okres dorastania kończy się w wieku lat 21. Podzielony jest na szereg etapów rozwojowych, które mają wymiar emocjonalny, intelektualny i, co jasne, również fizyczny. Podczas jednak, gdy pewnego typu zaniedbania rozwojowe w dziedzinie umysłu oraz ciała można także wyrównać / nadrobić w okresach późniejszych, tak poważne zniekształcenie etapu rozwoju emocjonalnego może powodować, że osoba po prostu nie przejdzie na następny.
Po drugie, dziecko stanowi dla nas lustro projekcji. Chcąc niechcąc przekazujemy mu nasze niespełnione marzenia, kompleksy, itd. Zachodzi to za pomocą przekazu niewerbalnego – akceptacji. Dziecko, by czuć się bezpieczne, potrzebuje pewności, że może polegać na rodzicu: to nasze zakochane oczy są dla dziecka dowodem bezpieczeństwa. Stąd też istotne, by nie doprowadzać do sytuacji, gdy któreś z dzieci czuje się wyraźnie mniej kochane od pozostałych, bo może to prowadzić do poczucia odrzucenia, utraty poczucia bezpieczeństwa, itd.
Wracając do samotnego rodzica na szczycie rodziny. Ponieważ osoba dominująca odczuwa samotność i brak wartościowej relacji z partnerem – dziecko, a dzieje się to zazwyczaj przed okresem dojrzewania, zostaje zaproszone do emocjonalnego towarzyszenia. Dokonuje wówczas przeskoku ze swojego etapu rozwoju na etap dorosłości. Jest to jednak dorosłość pozorna, pozbawiona rozwojowego gruntu w sferze emocji. Konsekwencje są takie, że dziecko chce za wszelką cenę zasłużyć na swoje wybraństwo (pozornie szczyt szczęścia), dlatego skłonne jest zawsze najpierw pomyśleć o rodzicu („we wszystkim mi pomoże, chociaż ma dopiero 10 lat”), żeby uciszyć rodzące się wątpliwości, czy na pewno jest tego „warte”. W życiu dorosłym dzieci takie stają się bardzo odpowiedzialnymi rodzicami oraz pracownikami, którzy przygotowani są zawsze na najgorsze ewentualności, wszystko próbują przeanalizować, przewidzieć najczarniejsze scenariusze. Są to osoby nadopowiedzialne, ich przeżywanie cechuje skrajne natężenie emocjonalne, przechodzą przez życie napięci jak struny, a ich późniejsza terapia bywa bardzo trudna. 
 
Na dole na noże
Obrazując sytuację tego dziecka, którego dominujący rodzic nie wybrał pani Maria opowiedziała historię kobiety, która po dwóch latach terapii z powodu ogromnych kłopotów interpersonalnych wciąż nie wyprowadziła się z domu „bo co się z tatusiem stanie”. Faktyczną jej motywacją była jednak mordercza walka z ojcem o względy dominującej w rodzinie matki. Niechęć do ojca była tak wielka, że osoba ta nie była nawet zdolna do tworzenia koleżeńskich relacji z mężczyznami. Mimo tego, że była bardzo piękną i bardzo zdolną kobietą – całe życie starała się jedynie udowodnić królowej, że jest coś warta. Happy end historii jest taki, że po ośmiu latach terapii wyszła za mąż. Oczywiście – jest happy end tzw problemowy – jej mąż musiał w jakiś sposób pasować do wzorca...




PAJDOKRACJA :)
Krach pajdokracji
Obecnie obserwujemy w mediach i kulturze, że coraz częściej w pozycji dominującej w rodzinach zaczynają występować dzieci. Istnieją uzasadnione obawy, że tego rodzaju formacja znamionować może schyłek cywilizacji (jako że przekaz kulturowy – jako nieatraktyjny – zostaje w zasadzie zahamowany). Osoby znajdujące się w takiej pozycji w rodzinie bywają bardzo inteligentne i błyskotliwe. Ich nieumiejętność wchodzenia w relacje może stanowić atut w rzeczywistości świata korporacyjnego. Jednocześnie doskwiera im, wynikająca z nieumiejętności tworzenia relacji, przeraźliwa samotność. Jako królujący w domu (osoby, za których cięgi zawsze zbierali rodzice), nie są również łatwi w pracy terapeutycznej (i wszelkiej innej), ponieważ nie są w stanie zaakceptować własnej słabości. Winni mogą być tylko inni. 
 
Gdy granice są sztywne
W przypadku, gdy w rodzinie przy pozornie właściwym „ustawieniu trójkąta” granice są sztywne, mamy do czynienia z układem rodzinnym w którym osoby ze sobą walczą. Często związki takie zaczynają się od intrygującej szermierki słownej. Z czasem przeradza się ona w poważne awantury, okrutne ataki, przy czym nie tylko werbalne. Zdarzają się i pary preferujące zimną wojnę – np. układanie dyplomów za kolejne osiągnięcia na dwóch brzegach komody. Gdzieś pod spodem czai się ukryty wstyd, że jest się gorszym, głupszym – nie ma jednak czasu na radzenie sobie z przyczynami, które go wywołały, bo trzeba wciąż udowadniać, że jest się lepszym od tego drugiego. Tego rodzaju małżeństwa mają tendencję do rozpadania się w pierwszych pięciu latach. Jeśli przetrwają ten pierwszy okres, w coraz silniejszym uścisku z reguły są w stanie przeżyć resztę życia. 

Drogi wyjścia
Próbując odpowiedzieć, co z tak rysującym się światem relacji zrobić, pani Maria zaczęła od praktycznej rady, by wszelkie badania dzieci przeprowadzać przed 18 urodzinami, bo potem mogą nam po prostu odmówić ;-) Warto przeanalizować trójkąty pochodzenia zarówno żony jak i męża w poszukiwaniu wspólnej drogi, kompromisu. Należy pamiętać, by trójkąty ustalać po skutkach, efektach, nie zaś pozorach, bo te często w rodzinach zachowywane bywają bardzo szczelnie. Osoba dominująca może na przykład, by zachować pozory partnerstwa „łaskawie cedować niektóre obowiązki” na partnera. Nie znaczy to wówczas bynajmniej, że w związku panowała równowaga.
W pracy tego rodzaju chodzi przede wszystkim o szczerość, wyzbycie się poczucia winy, które nigdy nie pomaga, z miłością do siebie samego. Celem jest przerwanie ciągu replikacji szkodliwego wzorca. Ważne, żeby podchodzić do sprawy spokojnie, z pokorą. Sam fakt pracy będzie dla naszych dzieci wystarczającym świadectwem. Zrozumieją one, że pracowaliśmy uczciwie, mocowaliśmy się z prawdą o sobie i swoich rodzinach i doszliśmy do danego punktu. Nauczone naszym przykładem przejmą naszą pracę i będą rozwijać się dalej. Świadectwem jest nasz własny ruch. To właśnie z niego bierze sią nasza wypłata: małżeństwa naszych dzieci i wnuków będą doskonałym odwzorowaniem naszych błędów!
„- Wiesz mamuś, że jeśli chcesz, żebym zmieniła coś w swoim życiu, ty musisz zacząć zmieniać to sama?” – powiedziała niedawno do pani Marii jej 40-letnia córka. „-Wiem, córciu” – odpowiedziała nasza wykładowczyni, dochodząc w ten sposób do happy endu swojego wykładu i pokazując nam obrazowo, czym tego rodzaju praca jest i kiedy się kończy (tj. nie za życia :D).


OJCIEC PRZEMEK O PRZYSIĘDZE MAŁŻEŃSKIEJ

Ojciec Przemek omawiał z nami przysięgę małżeńską. Na początku jednak odniósł się do wykładu pani Marii podkreślając, że wiedza psychologiczna stanowi grunt dla duchowości i powinna się z nią zbiegać – jest to wyraz jedności naszego życia. Łaska buduje na naturze. Skupiając się na samej przysiędze jako wzruszającym wyznaniu miłości, ojciec Przemek zachęcał nas, byśmy spojrzeli na lata naszego małżeństwa właśnie w świetle życia tą przysięgą.
Podczas ponownej lektury jej treści uderzyło ojca Przemka, że jest to przysięga absolutnie bezwarunkowa. Ślubujemy być razem nie tylko „jeśli będzie wychodził ze śmieciami”, itd. Następnie zwróciliśmy uwagę na trzy pytania, które rozpoczynają obrzęd sakramentu ślubu: pierwsze dotyczy tego, czy czynimy to dobrowolnie i bez żadnego przymusu, drugie, czy chcemy wytrwać w związku w zdrowiu i chorobie doli i niedoli do końca życia, trzecie natomiast dotyczy przyjęcia i wychowania dzieci. Istotne jest to, że ślub składają dwie wolne osoby sobie nawzajem wobec społeczności kościoła reprezentowanej przez kapłana.
Bardzo piękny przykład wydobycia piękna wierności małżeńskiej przynosi świadectwo Jana Budziaszka, perkusisty Skaldów, który parafrazując przysięgę, mówił z właściwą sobie swadą: jeśli nawet mnie po tym ślubie zostawisz i wrócisz po 25 latach – będę czekał, umyję ci nogi i postawię michę gorącej zupy.
Ważne, by pamiętać, że tym, co ślubujemy jest miłość Pana Boga. To on potrafi z dwojga uczynić jedno. Natomiast wspomniana już bezwarunkowość przysięgi wiąże się z tym, że wchodzimy w związek tacy, jacy jesteśmy – z naszymi słabościami i problemami. Miłość Boża ma moc zwyciężania największego zła, które dzięki ofierze Chrystusa pozostaje wobec niej bezradne. Jej największy wymiar objawia się w przebaczeniu. To ona uzdalnia nas także do kochania siebie, wyznawania swoich słabości, przebaczania i proszenia o przebaczenie. W tym tonie w swojej adhortacji „Amoris laetitia” papież Franciszek wzywa małżonków by „nie kończyli dnia bez prośby o przebaczenie”.
Stąd obraz związku, którego faktyczna przestrzeń objawia się właśnie tam, gdzie możemy dopuścić do siebie Miłość Boga. Jego serce bije tam, gdzie bez Boga, bez przebaczenia nie potrafimy istnieć, w pozornie zbędnej, niełatwej przestrzeni naszych zranień, win itd. W tym obszarze wykazanie racji, do którego często sprowadzają się małżeńskie spory, jest drugorzędne, a może wręcz okazywać się krzywdzące i złe. Kolejne argumenty mogą przynosić wyłącznie zniszczenia.
Ojciec Przemek podkreślał, że są takie sprawy, problemy, nad którymi będziemy pracować do końca życia. Ta bardzo ważna kwestia, postawiona w ten sposób niejako uwalnia nas od terroru uśmiechu/pogody, fałszywego obrazka życia małżeńskiego (i szerzej: rodzinnego) z reklam serka, soczku lub pieluszek, którymi karmią nas media, powodując, że czujemy się fatalnie, gdy cokolwiek w komunikacji małżeńskiej nam nie wychodzi. A przecież – nie może być inaczej. Podobnie jak pani Maria, ojciec Przemek wskazywał, że decyzje o związaniu się z kimś na całe życie podejmujemy nie tylko w sytuacji, kiedy nie w pełni znamy wybieraną osobę, ale przede wszystkim – kiedy wciąż jeszcze mało znamy samych siebie. Nie należy więc wpędzać się w poczucie winy, że nie mamy „czystej karty” w małżeństwie. Ot, życie. Podobnie jak w przestrzeni misterium wiary, tak i w przestrzeni sakramentu miłości dwojga ludzi – w sposób konieczny uczestnictwo wyprzedza zrozumienie. Podobnie jak w przypadku wiary, tak i w małżeństwie chodzi o to, by postępować coraz dalej, rozwijać się i dojrzewać, poznawać nowe światy – wchodząc staramy się rozumieć, z czasem zaczyna nam się tro tochę udawać, powoli uczymy się wspólnie rozwiązywać problemy. I w zasadzie ciągle tak będzie.
Pewną analogię tych duchowych podróży ojciec Przemek dostrzegł w polarniczych ekspedycjach Marka Kamińskiego, który opisywał w swojej książce, jak przygotowując się do wyprawy na biegun starał się przygotować na każdą ewentualność nie tylko poprzez skrupulatną lekturę dzienników innych polarników, Amundsena, Shackletona, ale też ćwiczenie wydostawania się z przerębli, naprawiania zerwanych wiązań w narcie itd. Wszystko to polski polarnik czynił wiedząc, że czekają go również inne rzeczy, których nie może się spodziewać. Ta nieznajomość wszystkich możliwich zagrożeń, wszystkich potencjalnych trudów bywa również zbawienna.
Kolejny obraz, samorzutnie nasuwający ojcu Przemkowi wobec daty spotkania, związany był z jego złożonymi 27 lat wcześniej ślubami wieczystymi. Leżący wówczas krzyżem przed ołtarzem ślubujący, na pytanie „Czego żądacie?” odpowiadają „Miłosierdza Bożego i waszego (braci)”. Następnie zaś klękają przed przeorem, prowincjałem względnie generałem zakonu, który mówi do nich „Bóg, który rozpoczął w Was dobre dzieło, niech sam go dokona.” To niezwykle istotne również dla ślubów małżeńskich, błogosławionych przez Kościół Katolicki reprezentowany przez osobę kapłana – to Bóg działa w sakramencie, to On się zatroszczy. A sami z siebie to możemy najwyżej „zgasić światło”.
Ostatecznie najlepszą rzeczą dla dzieci będzie, jeśli będziemy dobrym małżeństwem.

Adoracja i Msza
Na koniec naszego spotkania przenieśliśmy się do oratorium. Tam, po wystawieniu Najświętszego Sakramentu spędziliśmy pół godziny na adoracji, a następnie podczas kameralnej Mszy Św. odnowiliśmy nasze przysięgi małżeńskie, bogatsi o kilka-naście lat doświadczenia i wysłuchane właśnie wykłady o życiu małżeńskim z psychologicznego oraz o samej przysiędze z duchowego punktu widzenia. Jak się można spodziewać, było to bardzo wzruszające przeżycie, oczy się nieco szkliły. Choć ten opis jest zdecydowanie najkrótszy, był to kluczowy punkt naszego spotkania i właściwy punkt dojścia całego wieczoru. Nie bez znaczenia był też moment przekazania znaku pokoju – budowanie wspólnoty na skale :)
Podczas mszy, na chwilę przed przysięgą, w kazaniu ojciec Przemek odniósł się do Święta Zwiastowania Pańskiego, przy czym skupił się on nieco inaczej niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni (ponieważ ten fragment Pisma czytany jest w liturgii przy stosunkowo wielu okazjach) na obrazie Maryi jako nowej Ewy. Wskazując na to, czym było działanie Szatana wobec pramatki w rajskim ogrodzie, mogliśmy dostrzec, że sednem grzechu pierworodnego były/są te pozorne drobiazgi, które podważają naszą ufność Bogu, a także sobie nawzajem. To z nich rodzi się później skłonność do pójścia swoją drogą, nieposłuszeństwo, ostatecznie oddalający nas od Boga grzech. To jemu właśnie przeciwstawia się Maria przyjmując bezwarunkowo (jak w przysiędze małżeńskiej) wolę Bożą.
Rozeszliśmy się z wizją randki małżeńskiej (oraz przykładem państwa Sawickich, zatrzymujących się w Żywcu w restauracji, by nie wrócić do domu „za wcześnie” – z poszanowania dla własnego małżeństwa rzecz jasna) oraz nadchodzącą zmianą czasu – symbolizującą nadejście kolejnej wiosny, oby także i dla naszych małżeństw. 

PS. Prezent przeprosinowy (późno przecież!) - prześmiewczy poetycki pendant

  

poniedziałek, 13 marca 2017

Spotkanie marcowe


Spotkanie marcowe odbyło się już w Wielkim Poście i jego część dla dzieci cała skoncentrowana była wokół postnej tematyki. Potem dorośli rozmawiali z ojcem Przemkiem, a dzieci z panią (consuetudo altera natura) Anią przygotowywały masę solną, uprzednio zrobiwszy łańcuch modlitewny z papierowych chłopków. Ale, nie uprzedzajmy faktów!

Droga
Zaczęliśmy od mocnego uderzenia. Mali spryciarze, od wejścia zwracając uwagę na fragment fioletowego sukna z położonym na nim sznurem wijącym się wokół 14 liczb rzymskich ze świeczkami, od razu wiedzieli, że chodzi o Drogę Krzyżową. Na jej końcu umieszczona była większa świeczka symbolizująca Życie Pana Jezusa oraz krzyż. W ramach wprowadzenia o. Przemek zapytał o zmiany zauważalne w kościele, wiążące się z okresem postu i udało mu się ustalić, że oprócz obrusików księża zmienili też ornaty. Rozmawialiśmy o Środzie Popielcowej, symbolice popiołu i zdania „Z prochu powstałeś w proch się obrócisz”.
Dzięki przyniesionej przez o. Przemka muzyce wielkopostnej śpiewanej przez Antoninę Krzysztoń, nastrój Drogi Krzyżowej był odpowiednio poważny. Rozważaliśmy kolejno stacje drogi krzyżowej: najpierw dzieci czytały nazwę stacji, ojciec Przemek opowiadał o Panu Jezusie, a potem ktoś starał się zapalić odpowiednią świeczkę. O. Przemek mówił o tym, że Pan Jezus bardzo się bał tej strasznej drogi, mówił o upadaniu, mówił też o momentach łagodniejszych: połączeniu spojrzeń Matki z Synem, pocieszaniu niewiast, Szymonie z Cyreny, który, choć zmęczony pracą w polu i początkowo niechętny do pomocy, być może po chwili poczuł, że czyni dobrze, wspierając tego niewinnego skazańca.
Ojciec Przemek polecił dzieciom (i ewentualnie rodzicom) namalowanie jednej bądź kilku najważniejszych dl nas stacji Drogi Krzyżowej na spotkanie kwietniowe (08.04, g. 9:30 – być może nie w salce a w plenerze) – ma ona (mają one) być namalowane na kartonie, dykcie albo zalaminowanej kartce, żeby można z nich było zrobić rzeczywiste stacje Drogi Krzyżowej.
Zwracało uwagę, że nie jest to żadna wersja złagodzona – dzieci zostały potraktowane poważnie. Męka Pana Jezusa nie była zabawą, jak twierdzili doketyści. Jednak, dla kontrapunktu, kiedy skończyliśmy Drogę Krzyżową, o. Przemek zwrócił naszą uwagę na zdjęcia obrazów, wiszące na ścianach, ponieważ jego XVI-wieczny współbrat Fra Angelico przedstawiał ukrzyżowanie Pana Jezusa w sposób, który podkreślał najważniejszy fakt Drogi Krzyżowej – jej XV stację i sens chrześcijaństwa – zmartwychwstanie. Światło zmartwychwstania towarzyszy Jezusowi w męce.

Krzyże
Dzięki Eliaszowi, który przyniósł materiały i narzędzia konieczne do zrobienia drewnianych krzyżykówdruga część spotkania obejmowała wspólne ich wykonywanie. Głównie tatowie z dziećmi polerowali maleńkie beleczki papierem ściernym, kleili krzyżyki, a potem wiercili w nich mniej lub bardziej centralnie otwory, by można je było przywiesić, względnie nawlec. W zależności od biegłości manualnej wykonawców było to zadanie integracyjne dla ojców i dzieci lub praktyczny element drogi krzyżowej. W obu przypadkach bezcenna była deska do krojenia chleba.
Zrobiliśmy w ten sposób wiele pięknych krzyżyków, które mamy przynieść na kolejne, kwietniowe spotkanie, ponieważ będziemy je wtedy święcić. Padła propozycja, by nawlec je na rzemyki, ale być może z uwagi na ich rozmiar część z nas wolałaby je przywiesić na ścianach.

Organizacyjnie o fantach...
Do wykonania na spotkanie kwietniowe są wyż. wspom. rysunki wybranych stacji Drogi Krzyżowej: jednej lub więcej. Tych, które są istotne dla dzieci z jakichś względów. Ponieważ na spotkaniu tym będziemy święcili również wyż. wspom. krzyżyki – medaliki należy przynieść na raz następny, tj. najprawdopodobniej na ostatnie przedkomunijne spotkanie majowe.
Alba została wstępnie wyceniona na 95 zł. Ma być prosta i nie mieć tzw. żółtych/złotych lamówek i elementów dodatkowych poza krzyżykiem i białym sznurkiem. Miriam proponuje termin mierzenia dzieci na początku następnego spotkania. Będziemy się jeszcze w tej kwestii konsultować. Oczywistym ideałem, do którego dążymy jest habit wiadomego zakonu. Pojawiły się nawet, z ociąganiem jednak odrzucone, propozycje, by dzieci po przystąpieniu do sakramentu Komunii Świętej najlepiej od razu przekazać do klasztoru.
W kwestii poważniejszej: jeśli ktoś ma problemy finansowe, należy dać ojcu Przemkowi znać. Maria, jak mówią, otwiera nie tylko serca, ale i portfele ;-)
Ela niezmienie zbiera 30zł za materiały, które pani Ania kupuje na kolejne spotkania.

...i istotnie o poście, ascezie i Eucharystii
Ojciec Przemek podzielił się z nami swoim contemplatum dotyczącym Eucharystii w kontekście rozpoczynającego się postu. Wyszedł od postaci biskupa Antiochii św. Ignacego, który w okresie prześladowania chrześcijan został pojmany i wysłany do Rzymu, by zostać rzuconym lwom w Koloseum. Podróż była jednak długa, niesprzyjające wiatry sprawiały, że się przeciągała. Pisał z niej listy do swoich diecezjan, którzy bardzo go kochali. Pisał w nich: „Chcę dopłynąć do Rzymu, chcę stać się Bożą pszenicą, chcę zostać zmielony zębami zwierząt, by stać się mąką na chleb.” To kluczowy punkt Eucharystii – w niej każdy z nas jest ofiarą jak Jezus, w ten sposób włączamy się w Jego dzieło. Główną potrawą tego zwyczajnego święta, tej uczty – jest zwyczajny chleb Boży: jak na naszej Drodze Krzyżowej – męka, śmierć i zmartwychwstanie.
Post i postanowienia wielkopostne nie są sportem dla sportu. Chodzi nie o nakładanie sobie wydumanych ciężarów, które powodują, że stajemy się nieznośni dla innych, ale o szukanie okazji bycia wydawanym za nich na śmierć. Taką okazją jest niezmiennie przekraczanie naszej pychy, naszego egoizmu. Krzyżowanie ich. Tak rozumiany post może iść w poprzek oczekiwań: może nim być zamiast siedzenia po nocach – wyspanie się wreszcie, zamiast niejedzenia – wreszcie zjedzenie dobrze, itd. Celem postu, podobnie jak celem męki Chrystusa jest ostatecznie owocowanie miłością. Nie jest nim natomiast samoudręczenie czy pycha wyczynowców. Tę przestrzeń owocowania miłością, którą chcemy wspierać w naszych dotychczasowych spotkaniach nazywaliśmy Linią Darów – to jej służyć ma post, to przeciw rzeczom, które jej zagrażają powinien być skierowany.

Powstrzymajcie się od niewczesnej miłości
Pozostając w nastroju postnym, wyraźnie natchniony Duchem Świętym o. Przemek zakończył jeszcze jedną ważną frazą z listu św. Ignacego Antiocheńskiego – odpowiadając swoim diecezjanom, którzy byli gotowi wykraść go, by uratować go przed męczeńską śmiercią, święty biskup napisał „Powstrzymajcie się od niewczesnej miłości”. Chodziło mu o miłość, która zamiast poświęcać to, co niższe, dla tego co wyższe, poświęca odwrotnie – to co najwyższe: śmierć dla Chrystusa, temu, co niższe – życiu dla diecezjan.
Te słowa o. Przemek nieoczekiwanie skierował do nas – wobec ascetycznego i umiarkowanego podejścia do Sakramentu Komunii Świętej, które przyświeca nam od początku naszych spotkań – w kontekście potencjalnych prezentów, które możemy chcieć robić jemu lub pani Ani. Jak tłumaczył – sednem naszej współpracy (także z panią Anią, z którą pracował już wcześniej) jest wspólne robienie dobra, tworzenie więzi – wychodzenie z krzywdzących i zubożających schematów. Zdaje się, że oni naprawdę nie chcą tych sztabek złota, ekspresów do kawy i pralek, o których tyle sekretnie rozmawialiśmy...
Sednem naszych przygotowań pozostaje to, co dzieje się między nami a dziećmi, między dziećmi a Bogiem. To wspaniała i bardzo piękna przygoda. Chodzi o to, żebyśmy nie zagłuszyli jej za pomocą materialistycznego klamoru, który ze wszystkiego wydobywa wartości liczbowę i ostatecznie pustkę. Bóg chce dzieciom i nam udzielić wielu łask. I pewnie wielu już z nich doświadczyliśmy dzięki naszym spotkaniom. Jedyne, czego zabronić nam nie mogą – to dania na mszę za panią Anię, za ojca Przemka. I pewnie też wdzięczności za ich dobro i chęć ofiarowania siebie naszym dzieciom i nam – lwom :)
W skrócie: 
O czym mówiliśmy:
Droga Krzyżowa, post, Eucharystia - bycie chlebem, robiliśmy z dziećmi drewniane krzyżyki, przeglądaliśmy Księgi
Następne spotkanie: 
25 marca g. 16.00 dla małżeństw, z p. M. Berlińską, a potem o. Przemkiem i wspólna adoracja z odnowieniem przysięgi małżeńskiej 
8 kwietnia, g. 9.30 Droga Krzyżowa (przynieść namalowane przez dzieci stacje), być może w plenerze i być może mierzenie dzieci na początku spotkania