czwartek, 22 grudnia 2016

Spotknie tatów z panią Marią


Spotkanie ojców z panią Marią Berlińską
W sobotę 17.12 odbyło się spotkanie ojców dzieci przygotowujących się do wczesnej komunii u oo. Dominikanów w Katowicach z panią Marią Berlińską. Dotyczyło podstawowych kwestii wychowania, szczególnie w kontekście wyzwań stających przed rodzicami oraz przed samymi ojcami, kluczowych zagadnień, na które należy zwracać uwagę oraz podstawowych metod pracy. (?)

Na poważnie
Próbując osadzić spotkanie ojców z panią Marią Berlińską, czy raczej – jej wykład dla nas, w przestrzeni koła liturgicznego, najprecyzyjniej zobaczymy ją w nieco paradoksalnej pozycji Jana Chrzciciela. Nie jest to ledwie chwyt retoryczny, naciągana próba nawiązania do faktu, że spotkalismy się na tydzień przed Wigilią. Bo choć kilka rzeczy ewidentnie się nie zgadza (np. pani Maria na pewno nie przyszła w wielbłądziej skórze), a kilku nie jesteśmy całkiem pewni (choć wiemy, że co najmniej część jej rodzeństwa i dzieci stroni od wina i sycery), to jednak sedno przesłania św. Jana: zwrócenie serc ojców ku dzieciom oraz niejako elektryzująca moc eliaszowa (Łk 1, 15-17) pozostają nomen omen w mocy. Ale – nie wyprzedzajmy faktów!
Tatom, którzy w sobotnie, grudniowe, więc nie dość, że chłodne, to całkiem już mroczne popołudnie, przybyli do oo. Dominikanów, towarzyszyło pewne napięcie: dziesięciu chłopa bez zwykle bieglejszych interpersonalnie żon, bez choćby jednego piwa za to z jedną kobietą, mającą uczyć nas o wychowaniu... Wisząca w powietrzu obawa przed długim, nudnym i niekonkretnym wykładem... powisiała chwilkę, bo poprzedni warsztat nieco się przeciągnął, ale wraz z wejściem wykładowczyni do sali (i wymianą tablicy, bo zastana, co symboliczne, okazała się niefunkcjonalna), rozwiała się w błysku. By ustąpić miejsca obawom o wiele poważniejszym.
I jeszcze tytułem wstępu: poprzednia relacja była spóźniona, bo pewne rzeczy musiałem poukładać w głowie i co gorsza sercu. Gdybym próbował gruntownie poukładać w sobie ogrom spraw poruszonych na sobotnim spotkaniu – na tę poczekalibyśmy... Ech, ludzie tak długo nie żyją. Niestety, relacja wyszła przydługa – lapidarny skrót na końcu. I rzecz ostatnia – to było spotkanie dla dorosłych, dotyczyło spraw trudnych i taki z konieczności będzie również ten wpis.

Ojcowie i córki
Bo istotnie, po przedstawieniu się i swoich imponujących referencji (wyksztłacenie psychologiczne oraz teologiczne, kwalifikacje oraz doświadczenie profilaktyka uzależnień, piątka odchowanych dzieci własnych oraz szereg wychowywanych dalszych bardzo trudnych dzieciaków w ramach rodzinnego domu dziecka) pani Maria od razu uderzyła w jeden z najtrudniejszych punktów ojcostwa: relacje z dorastającymi córkami i ich wpływ na późniejsze życie kobiet.
Nie tak trudno być ojcem dziewczynki, kiedy ta jest malutkim, słodkim berbeciem. Bierzemy je wtedy na ręce, jesteśmy czuli i staramy się być blisko. Jednak wraz z nieuchronnym nadejściem okresu dojrzewania osoba, która wciąż chce się do nas przytulać staje się, słowami pani Marii „kobitą”. To powoduje solidny dyskomfort u ojców („No bo jak? Z kobitą?”), więc starają się oni (my?) sytuację tę przeczekać w wycofaniu. Niestety – skutkiem tego 70% kobiet w Polsce doświadcza przeżycia pierwszego odrzucenia ze strony ojca. Ojca, który jest nie tylko pierwszym, ale niejednokrotnie najważniejszym mężczyzną w życiu córki. Ojca, który zawiódł.
Nawet na swoją, „zwykłą” dorastającą dziewczynkę trzeba się więc solidnie przygotować, żeby jednak sprawę przygotowania i sytuacji niewygodnych uwypuklić, pani Maria opowiedziała nam o doświadczeniach ojców z rodzinnych domów dziecka, którzy poradzić sobie muszą z szokującymi nieraz schematami zachowań córek pochodzących z pokaleczonych rodzin, obejmującymi także niewybredne próby uwodzenia. „Czy to ich wina? Czy one są złe?” Nie, dlatego trzeba się uzbroić, przygotować, postawić granicę i pomagać wyjść na prostą. Zadanie ojca jest tu kluczowe.
Podobnie ma się sprawa w przypadku chłopaków, którzy nie mają wsparcia ze strony ojców. Usłyszeliśmy o wielu takich, co po spotkaniach przychodzili do pani Marii, by zwierzyć się, że „są zboczeni”. Lapidarnie ujęte wyjaśnienie takiego, stygmatyzującego widzenia siebie brzmiało zwykle: „Bo mi się wszystko kojarzy z seksem”. (jakby miało się to skończyć przed 70tką...) Poczucie silnego stresu, kłopoty z pogodzeniem się z potrzebami własnego ciała, z nauczeniem się szacunku dla siebie wynikały z faktu, że ojcowie nie spełnili swego zadania. Najczęściej dlatego, że odbycie kilku rozmów na temat rozwoju seksualnego i wprowadzenie synów w świat mężczyzn z jego cieniami i blaskami okazało się dla nich po prostu zbyt trudne. Kilka myśli tego wieczoru zostało w nas wbitych jak gwoździe. Pierwsza brzmiała: „Wiem, że wy przez to wszystko przeszliście, ale czy wasze dzieci też muszą?”

Dwa rodzaje wychowania: podejście lękowe vs. oswajanie ryzyka
Następnie poznaliśmy dwa zasadnicze typy wychowywania dziecka do funkcjonowania w świecie, żeby lepiej zrozumieć, czym są czynniki chroniące i czynniki ryzyka. Na przykładzie zrytej przez budujących łąki mogliśmy przyjrzeć się (w wyraźnie zarysowanych scenkach) wychowaniu zastraszającemu dziecko (czynnik ryzyka) – „Synek, nie idź na łąkę! Narobili strasznych dziur. Jak wpadniesz, złamiesz nogę, i łomatko będzie cię boleć i ogólnie lepiej siedź w domu!” zestawionemu z działaniem wychowawczym nie ignorującym ryzyka, ale skupiającym się na szukaniu rozwiązania / przekazywaniu umiejętności (czynnik chroniący): „Synek, na łące narobili dziur i to sporych. Jak poczujesz, że ci w taką dziurę wpada noga, nie biegnij dalej, tylko siadaj na tyłku, spodnie się może zbrudzą, ale nic ci nie będzie.”
Nie możemy zrobić za dzieci wszystkiego – kwestie kontroli jeszcze wrócą – możemy jednak zrobić dwie ważne rzeczy: nie straszyć ich dodatkowo (nie „ładować” własnym strachem) i próbować przygotować je na potencjalnie trudne sytuacje, które życie rzuci w ich stronę, starając się trwać przy nich jako amortyzująca siatka w i tak trudnym dla nich procesie wypracowywania umiejętności samodzielnego radzenia sobie.
Zdrowa więź emocjonalna z rodzicami über alles!
Podstawowy czynnik chroniący, sedno wychowania, stąd również kluczowe zagadnienie naszego spotkania zostało przytoczone w kontekście sporych badań psychologicznych przeprowadzonych wśród dorastającej młodzieży, których celem było zdefiniowanie kluczowych czynników chroniących dzieciaki przed wchodzeniem w zachowania niebepieczne. Jak opowiadała pani Maria, badania takie po raz pierwszy przeprowadzono w Stanach Zjednoczonych około stu lat temu, podczas gdy w Polsce zostały one pierwszy raz przeprowadzane, co jasne, już po zmianie systemu około dwudziestu lat temu.
Była to relacja z pierwszej ręki – nasza wykładowczyni również brała w nich udział: przeprowadzała ankiety na warszawskich maturzystach. Otóż wyniki tych badań okazały się zasadniczo zbieżne w tym, że większość młodych respondentów wskazała na silną, zdrową więź emocjonalną z rodzicami jako podstawowy czynnik chroniący – lub wymagający poprawy. Polscy maturzyści, więc w zasadzie już dorośli ludzie, w szokującej większości i jednogłoścności (90%) zaznaczali na 8-elementowej liście nizemienne: „uczenie rodziców komunikacji z dziećmi”. Warto dodać, że zostawione daleko w tyle punkty obejmowały tak, wydawałoby się, zasadnicze i często nadmiernie hołubione przez rodziców kwestie, jak zainteresowanie nauką, praktyki religijne czy wartości ogólnoludzkie, które znaczyły niewiele wobec dotkliwego braku zdrowej więzi między dziećmi i rodzicami.
W układzie Wrogość – Miłość i Swoboda-Kontrola
Byśmy lepiej zrozumieli wyniki badań, co ważne, przeprowadzonych z perspektywy dziecka, których celem była identyfikacja skutków elementów wychowania dla dorosłego życia dzieci – pani Maria przedstawiła nam je w postaci układu dwu osi, pionowej: Swoboda – Kontrola oraz poziomej: Wrogość – Miłość, wydzielając w niej następujące cztery zasadnicze obszary: 
 

Miłość
Osoby z grupy I Miłość bez względu na to, czy rodzice traktowali je bardziej kontrolująco czy z przewagą swobody, odczuwały że zachowania te były przejawami rodzicielskiej miłości – w zasadzie nie miały problemów z zachowaniami ryzykownymi jak uzależnienia, próby samobójcze, itd. Nawet gdy pojawiały się, wynikające z młodzieńczej potrzeby eksperymentowania, kwestie związane z uzaleznieniami – osoby takie są w stanie radzić sobie z nimi nawet bez terapii. Zasadniczo – „ani knajpa nie zepsuje, ani kościół nie naprawi” kogoś, kto stworzył solidną więź emocjonalną z rodzicami.

Swoboda
Osoby z grupy II – Swoboda to osoby wychowywane w iluzji partnerstwa. W iluzji, ponieważ partnerstwo zakłada współmierność doświadczenia życiowego – można być partnerem dla żony bądź męża albo mieć partnerskie relacje zawodowe, jednak relacja rodzic – dziecko nie jest relacją symetryczną, to rodzic prowadzi, wspiera i stawia granice dziecku. Nie odwrotnie, choć nie wyklucza to dialogu.
Kategorią pomijaną w tak rozumianym swobodnym wychowaniu jest szacunek dla dziecka. Wypowiedziane przez panią Marię do córki zdanie zakazu: „Za bardzo cię szanuję, żeby pozwolić ci wracać po nocach z koncertu” wywołało u, będącej tego świadkiem, koleżanki głęboką reakcję emocjonalną – uświadomiła sobie niedobór szacunku/oparcia ze strony jej rodziców, którzy - wydawałoby się – pozwalając jej na wszystko bliscy są ideału: „Mnie nikt nie zabroni pójść na koncert, bo mnie szanuje!” Miłośc potrafi powiedzieć: „nie”. Stąd gwóźdź nr 2: „Kochać to jeszcze nie znaczy szanować. Szanujcie dzieci!”
Osoby z tej grupy sięgają najczęściej po środki halucynogenne, które same w sobie nie są uzależniające, stanowią jednak niebezpieczną furtkę prowadzącą zarówno do sięgnięcia po środki uzależniające, jak i w stronę pogłębienia kłopotów poznawczych i tożsamościowych. Natomiast braki wynikające z niedoboru opieki muszą nadrabiać w życiu – pozostaje znane z sowieckich jednostek wojskowych: rozpoznanie bojem. Brak przeprowadzonych czynności przygotowawczych pod okiem rodzica sprawia, że wiele pozornie nietrudnych czynności życiowych staje się stresującym i nieprzyjemnym wyzwaniem.

Kontrola
Podstawowa cechą grupy III, doświadczającej skrajnej kontroli rodzicielskiej jest ubezwłasnowolnienie dzieci, sprowadzenie ich do poziomu wykonawców poleceń mam i tatów. Dzieci takie nie są uczone samodzielnego myślenia, działania, ponieważ zajęte są wywiązywaniem się z szeregu zobowiązań. Rodzice myślą za dzieci, a jednocześnie uniemozliwiają im proces uczenia się życia, ponieważ swoimi ingerencjami rozrywają ciąg przyczyn i skutków: nie popełniając swoich błędów i nie ponosząc ich konsekwencji, dzieci skrajnie kontrolowane uczą się bezmyślnej beztroski – bo mama i tata i tak jakby co pomogą.
Poza utrudnieniem procesu poznawania siebie – nie chodzi przecież o to, kim tak naprawdę jesteśmy, ale o to, kim rodzice chcą, żebyśmy byli – osoby, które są ofiarami nadmiernej kontroli często wpadają w poważne, twarde uzależnienia. Dzieje się tak, ponieważ „nie miga im lampka alarmowa”. Kiedy osoby mniej kontrolowane zaczynają zachowywać się niebezpiecznie – zwykle odczuwają, że zbliżają się do punktu krytycznego, że sytuacja staje się groźna. Inaczej osoby chronicznie kontrolowane: nie wypracowawszy umiejętności myślenia samodzielnego, ponoszenia konsekwencji, upojone wyrwaniem się na „wolność” – wpadają w bezrefleksyjny ciąg ku autodestrukcji.
Nawiasem mówiąc, nietrudno zrozumieć kwestię nadmiernej kontroli przyglądając się hipisowskiej subkulturze lat 60-tych, która składała się w dużej mierze właśnie z osób skrajnie kontrolowanych, chcących za wszelką cenę „zrzucić łańcuchy”. Jednak dotkliwy brak realnej kontrpropozycji – własnej myśli, obrazu konsekwencji, spowodował, że zamiast zbudować alternatywny świat wolności, z czasem wbili się w garnitury i poszli w dyrektory i deputaty, a świat który budują pozostał taki sam (jeśli się nie pogorszył).
Wrogość
Omawiając grupę IV, należy jeszcze raz podkreślić, że badania przyjmowały perspektywę dzieci. To wiąże się z gwoździem nr 3, który choć niewypowiedziany wprost podczas spotkania, mógłby brzmieć: „Ogromna większość rodziców na swój sposób kocha swoje dzieci. Ale to nie wystarczy.” Bardzo ważne jest bowiem to, czy dzieci postrzegają zachowanie rodziców jako wypływające z miłości. Pani Maria podała bardzo dramatyczne przykłady nieporozumień między dziećmi i rodzicami, w tym bardzo drastyczną scenę między umierającą na oddziale dla młodocianych samobójców córką anorektyczką a jej ojcem, z wykrzyczanym: „Trzeba było mnie kochać!” A przecież jakoś pewnie kochał.
Osoby, które interpretowały zachowania rodziców jako wynikające z wrogości, uczyły się tej wrogości wobec siebie jako zasady i wpadały w twarde uzależnienia i czynności autodestrukcyjne. Uciekanie po balkonach z trzeciego piętra, narkotyki, próby samobójcze, alkoholizm... Jak w przypadku przeciwnym, bez względu na to, czy rodzice zachowują się kontrolująco, czy stawiają na swobodę, jeśli ich zachowania traktowane są jako wrogie – ryzyko zachowań niebepiecznych będzie znaczne.

Ksiądz i bandyta
Równolegle należy rozwiać mogącą się pojawić wątpliwość: co warte takie badanie metod wychowawczych, skoro z jednego domu mogą wyjść „ksiądz i bandyta”, a przecież rodzice i rodzina są te same. To również istotna kwestia, że „Nie kochamy dzieci tak samo”. Inaczej podchodzimy do dziecka, które jest naszym słodkim maleństwem a inaczej do tego, które przypomina nam członków rodziny, których nie lubimy „ych, cała teściowa”. Itd. Te różnice powodują, że w ramach jednej rodziny zdarzyć się może spełniająca marzenia rodziców księżniczka i narkotyzujący się bandyta, który poczuł się odrzucony idolizowaniem siostry i postanowił sam odrzucić.

Kształtujemy postawy, akceptujemy emocje
Szczęśliwie, poza dość precyzyjnym wskazaniem, co może pójść źle, otrzymaliśmy też zarys działań pozytywnych, które możemy podjąć, by najgorszemu zaradzić. Nota bene – perspektywa, którą pani Maria wprowadziła, perspektywa profilaktyka uzależnień, kogoś, kto, pozostając w hipisowskiej przestrzeni, trochę jak „buszujący w zbożu” łapie dzieciaki nim spadną, bardzo uzupełnia standardową wizję rodzicielską, z której lęk usuwa pewnie te najczarniejsze scenariusze.
Aby dzieci postrzegały nasze działania wobec nich jako wynikające z miłości (a czasem nawet właściciele najlepszych komputerów bywają przekonani, że dostali je tylko po to, żeby rodzice nie musieli się nimi zajmować), musimy stworzyć z nimi pozytywną więź, to znaczy udzielać im wsparcia emocjonalnego. Dzięki takiej relacji możemy podzielić się z dzieckiem również naszymi wartościami. Inaczej stają się one częścią systemu opresji, który zrzuca się przy pierwszej możliwej okazji. Co gorsza, jeśli będziemy usiłowali mimo tego wymóc pewne rzeczy (np. krótką fryzurę u syna), ryzykujem utrwaleniem u dziecka biernego oporu na całe życie – zaspawaniem w nim buntu.
Ale jak to zrobić? Podstawowa zasada jest następująca (jak się całe życie tępiło dziecko za to, że nie lubi szpinaku, to gwóźdź nr 4): uczucia są całkowicie moralnie obojętne. Wybory fryzur i obiadów, lubienie rodzeństwa i dobrych książek, chodzenie do teatru w trampkach itd. – to sprawy upodobań, emocji, które pozostają moralnie obojętne. Aby stworzyć więź z dzieckiem, aby czuło się ono zrozumiane i wsparte: nie należy emocji krytykować. To może być trudne, ale działa. Sprawa ma zresztą i głębsze implikacje: jeśli powiedzmy spowiadamy się z emocji, to – tu cytat ze starego, mądrego profesora teologii moralnej pani Marii – „dziecko, bez sensu taka spowiedź”.
Uczucia są jedynym źródłem wiedzy o naszym stosunku do świata i do samych siebie. Proces działania przebiega następująco: kiedy pojawia się bodziec – reagujemy nań uczuciami, one mówią nam, jakie jest nasze do danej sprawy nastawienie. Uczucia jednak poddajemy w następnym kroku analizie, po to mamy rozum. Czy to na pewno teściowa jest okropna, czy może ja zachowałem się fatalnie? Dlaczego tak się na nią wkurzyłem? (przykłady dla ojców) Analiza intelektualna przechodzi w zestawienie tego procesu z wartościami: teściowa, jaka by nie była, jest przecież matką mojej żony, którą kocham, babcią moich dzieci oraz po prostu starszą osobą – zasługuje na szacunek z każdego z tych trzech punktów, nawet jeśli w danej sytuacji rzeczywiście zachowała się niewłaściwie. Efektem przejścia tych trzech etapów jest nasza postawa. I to właśnie na postawy naszych dzieci mamy wpływ. To na nie działamy. Głównie, to wiem już z rozmów z ojcem Przemkiem, naszym przykładem. Również – naszą postawą akceptacji wobec wszystkich uczuć dzieci. Inkryminowane frazy, na które powinniśmy być pewnie wyczuleni brzmią „Co cię to interesuje? Albo Na co się tak nakręcasz”. Jest bardzo ważne, by nie krytykować i nie komentować emocji. „rozumiem, że się zdenerwowałeś na swojego małego braciszka, ale...”

Rola ojca – bagatela
Dochodzimy wreszcie do skrótowo ujętej roli ojca. Rolą ojca jest nauczenie dzieci., jak używać głowy i serca. Chodzi o to, by dziecko potrafiło myśleć, wartościować i ponosić konsekwencje swoich czynów. Jeśli wchodząc z nimi w relacje, dbać będziemy rozwój dzieci, wytworzenie u nich umiejętność radzenia sobie z ryzykiem i nowymi sytuacjami – jednocześnie wspieramy w dzieciach ich religijność. Obraz Boga jest w ogromnej mierze wzorowany na obrazie ojca, a uniwersalny wzorzec relacji (stosujący się również do relacji z Bogiem) wzorowany jest na relacji z rodzicami. To wiele wyjaśnia nie tylko jeśli chodzi o dzieci, ale i pewnie o nas samych. Na szczęście, nie jestesmy z tym tak całkiem sami. Rodzice są najważniejszymi osobami w życiu dziecka. Znajoma psycholog dodawała „na szczęście nie jedynymi”. Bóg też jest zainteresowany tym, żebyśmy byli dobrymi rodzicami. Inaczej, wiemy to dobrze, byłoby krucho.

I tak, w niewiele ponad godzinę przeszliśmy ogromny obszar psychologii uzależnień, rozwoju i postaw, otrzymując wgląd w rozwój naszych dzieci z perspekwy, z której być może jeszcze na nie nie patrzyliśmy. Dostaliśmy też trochę narzędzi, by lepiej komunikować się w rodzinie i budować bezpieczniejsze relacje. Rola ojca, bezlitośnie atakowana we współczesnym świecie, została solidnie dowartościowana, nawet jeśli przez pryzmat zagrożeń. A co do komunikacji: pewnie, jak każdy język obcy, na początku zdanie „rozumiem Piotrusiu, że jesteś zdenerwowany, ale nie podoba mi się, że tłuczesz Zosię” może brzmieć sztucznie, ale z czasem... ho ho :) To mogę napisać tylko za siebie – do wyprostowania zostało mi wiele ścieżek; jeszcze wiele nawróceń, by zostać dobrym ojcem. Ale wszystko mogę w Panu, który mnie umacnia. I który przychodzi. Serdeczne życzenia Świąt takich, by urodził się Chrystus i przemienił nasz mrok i chłód w swoje ciepło i światłość. Gloria in excelsis!

sobota, 10 grudnia 2016

Spotkanie grudniowe


03.12.2016

Po trzech tygodniach przerwy, w symetrycznym składzie dziesięcioro dzieci, dziesięcioro rodziców, jeden duchowny – zebraliśmy się na naszym spotkaniu grudniowym. Tym razem głównym tematem była kwestia talentów i szerzej darów, które otrzymujemy od Boga – przyjrzenie się temu, oprócz oczywistych skojarzeń adwentowych i bożonarodzenowych, ma również na celu przygotowanie dzieci do Sakramentu Pojednania. Spotkanie trwało około trzech godzin, zaczęliśmy wspólnie, następnie pani Ania zabrała dzieci do kościoła, a później z powrotem do salki, natomiast dorośli mieli dłuższe zajęcia z ojcem Przemkiem, a po krótkiej przerwie – robiliśmy razem Linię Darów. 
 

Dziękowanie za talenty
Spotkanie rozpoczęliśmy od lektury Pisma Świętego – fragmentu przypowieści o talentach u św. Mateusza (Mt 25, 14-30, ale ojciec Przemysław ominłął fragmenty finalne). Zastanawialiśmy się, czym jest talent. Dzieci odpowiadały, najpierw dosłownie, że chodzi o pieniądze (i to spore!), a później, że jest to coś, w czym jesteśmy dobrzy. Następnie mieliśmy pomodlić się, dziękując za nasze talenty, które, po chwili koniecznego namysłu, napisaliśmy na karteczkach – przyklejonych na podłodze wokół Ukrzyżowanego Pana Jezusa.
Nasze talenty okazały się różnorakie – mamy wykazywały się zdolnością do organizowania życia rodzinnego i wrażliwością, tatowie, co trudniejsze do wymyślenia – zdolnością uczenia lub dogadywania się z ludźmi, tu również przewinęła się wrażliwość, chłopcy mają smykałkę do gry w piłkę i budowania z klocków, a dziewczynki umieją tańczyć, śpiewać i rysować. Ojciec Przemysław podziękował za dar wiary, czym zwrócił naszą uwagę na to, że wiara, nadzieja i miłość – to też Boże dary, za które warto mu dziękować.

Adwent, wolność i tajemnica
Zaczynając od tajemnicy – Piotruś nie zdradził mi zbytnio, co dzieci robiły, więc mogę w poznawczej pokorze zanotować tylko, że solidnie zakutani poszli z panią Anią na górę do kościoła (słyszeliśmy ich wesołe bieganie), gdzie rysowali lub zapisywali znów różne elementy tegoż, powatarzając w ten sposób treści z ostatniego spotkania, następnie zaś – po powrocie do salki – zajmowali się tym, o czym dorośli równolegle rozmawiali, tzn. sadzeniem ziaren i że rysunki wylądowały na nowym chyba, pięknie uszytym kole/kalendarzu liturgicznym. Dzięki szczęśliwej okoliczności, że relacja jest MONSTRUALNIE OPÓŹNIONA, wiemy już, że ziarenka wyrosły cudnie!
Nim przeszliśmy do tematu spotkania – darów, talentów, wzrostu i całości relacji z Bogiem jako bycia bezustannie obdarowywanym – dzieliliśmy się blaskami (raczej niż cieniami) adwentowych przygotowań w naszych rodzinach. Pomysłów było bardzo wiele i wszystkie bardzo dobre: przede wszystkim domowej roboty kalendarze adwentowe dla dzieci (z drobnymi zadaniami czyniącymi abstrakcyjne „prostowanie ścieżek Panu” konkretnymi zadaniami: telefonami do dalszych członków rodziny, byciem miłym dla rodzeństwa, pomaganiem kolegom, itd. oraz ze słodyczami lub kolorowankami), jak i dla dorosłych (z fragmentami Pisma lub kolejnymi tajemnicami różańca), Franek z mamą pracują z Mszalnikiem – genialną książeczką obrazkową – pomocą w wytrwaniu od pierwszego do ostatniego znaku krzyża na mszy, rodziny dzieliły się osiągnięciami w chodzeniu na roraty – niektórzy chodzą codziennie, choć nie są pewni, jak daleko w ten „wyjątkowo długi Adwent” wytrwają, innym udaje się w weekendy lub z tzw. doskoku ;). Z osiągnięć możmy dorzucić wspaniałą dwunastkę starannie wyselekcjonowanych przez Bogusia świętych w jego nowennie, Piotrusiowe poznawanie nowych kościołów (i ich obrusów), wysłanie listu do rodziny (kogo? - napiszcie w komentarzu, pliz) i koncepcyjno – przygotowawczych prac nad księgami, do prowadzenia których ojciec Przemysław niezmiennie zachęca. Cień rzucony na ścianę przez dzwonek telefonu uświadomił nam, że ludzie Boga też mogą lubić Mike'a Oldfielda ;)
Mówiliśmy też o dobrym pomyśle, by dzieci miały swoje Pismo Święte – coś w rodzaju Ewangelnika – swoją własną „roboczą” pojedynczą Ewangelię, może cały Nowy Testament... Z dużymi, wygodnymi do czytania literami, z miejscem na podkreślenia i komentarze a nawet rysunki. Pomysłem wprowadzenia Pisma było przygotowanie domowego żłóbka, do którego dzieci mogą wkładać kolejne źdźbła sianka, aż w Wigilię Słowo stanie się Ciałem, pozostając Słowem: w Żłóbku można owo Pismo Święte dzieciom podłożyć. Równolegle jesteśmy zachęcani do wypisywania fragmentów Pisma do naszego własnego Ewangelnika - tu nasza uwaga została zwrócona na wartość pisania i kaligrafii także w modlitwie, możemy robić to również w naszych Księgach.

Odnalezienie w świątyni
Sercem rozważań była kwestia napięcia pomiędzy darem a tajemnicą. (To, nawiasem mówiąc, również punkt należnych a zaległych przeprosin – ponieważ piszący te słowa ma ten temat fundamentalnie nieprzepracowany, ułożenie siebie i przemyśleń w głowie, by móc z nich wreszcie zdać sprawę, trwało tak długo: przepraszam wszystkich bardzo.) Jako głównego wroga Bożego działania w naszych dzieciach i w nas samych, wroga naszych talentów i naszego rozwoju, w tym rozwoju duchowego, ojciec Przemysław zidentyfikował potrzebę kontroli, próby wyciągnięcia ziarenek spod ziemi, mordercze usiłowania stworzenia ogrodu francuskiego poniżej poziomu gruntu. Wiadomo zaś, że pod potrzebą kontroli kryje się lęk, brak zaufania, kardynalne Jezu, nie ufam Tobie.
Towarzyszył nam fragment Ewangelii wg św. Łukasza (2, 41-50) o Odnalezieniu w Świątyni. Ojciec Przemek przedstawiwszy ogrom wolności danej dwunastoletniemu Jezusowi, zwrócił naszą uwagę na fakt, że w dzisiejszym świecie control-freaków Matce Boskiej i św. Józefowi po takiej akcji chciano by pewnie odebrać prawa rodzicielskie (mocy tym słowom dodał fakt, że jest wśród nas osoba uprawniona do przeprowadzania tego rodzaju procedur), ale że właśnie zaufanie dziecku, danie mu czasu – jest kluczowe dla wszelkiego rozwoju.
Drugim, ważniejszym jeszcze punktem w tej nie-tak-znów-w-gruncie-rzeczy-radosnej tajemnicy różańca świętego, któremu się przyglądaliśmy, był fakt, że silnie wzburzona Maryja (i Józef pewnie też, ale nie jest to opisane) – nie są w stanie Jezusa zrozumieć. Ci giganci ducha, którym powierzono dzieciństwo Boga-człowieka, nie są w stanie zrozumieć swojego dziecka, jest ono dla nich tajemnicą. Tak jak nasze dzieci są dla nas, jak sami powinniśmy być dla siebie. Świadomość i szacunek dla owej godności tajemnicy, godności Bożego daru, obdarowanego całą linią Bożych darów, jest gwarantem prawdziwego rozwoju i rzeczywistego życia duchowego.
Czerpiąc z przykładów Kena Robinsona, ojciec Przemysław opowiadał nam o ludziach, których talenty były na tyle niezwykłe, żeby łatwo można było dostrzec niemożliwość rodzicielskiego „zdalnego sterowania” nad ich życiem. Najwięcej dowiedzieliśmy się o Barcie Connerze, mężu Nadii Comaneci, złotym medaliście olimpijskim na drążkach, który w dzieciństwie „chodził na rękach, jak inni na nogach”, o wrażeniu, jakie zrobiła na nim hala sportowa, do której w akcie matczynej intuicji – nie zaś wszechwiedzącej kontroli – wzięła go jego matka. Jego wspaniała kariera, której efektem jest też jego życie rodzinne (syn Dylan, na cześć Boba Dylana – tu wypada przypomnieć wątpliwość prof. Robinsona – czemu nie Bob?), a także działalność po-sportowa, w tym filantropijna w świecie gimnastyki, wszystko to miało swoje źródło w wolności, która została mu pozostawiona przez rodziców, którzy mogli równie dobrze uznać „całe to chodzenie na rękach” za wygłup i zmusić go do zostania księgowym. (a propos – polecamy film Creed, gdzie motyw ten dotyczy talentu do boksu).
Ojciec Przemysław opowiadał też o Death Valley, przestrzeni śmierci i suszy, która pewnego roku po obfitych opadach – zakwitła. Te talenty drzemią w dzieciach i drzemią w nas, jakie susze by nam nie doskwierały: tu przykład i zachętę dla szukania prawdy o sobie stanowić ma dla nas osoba konsekrowana w reklamie Nike'a, Żelazna Zakonnica (po polsku brzmi to chyba jeszcze mocarniej niż Iron Nun) – Madonna Buder, która w wieku 52 lat rozpoczęła swe starty w ultratriathlonach (Iron Man Triathlon: prawie 4 km pływnia, 180 km na rowerze oraz standardowy niespełna 42-kilometrowy maraton), która pobiła też rekord najstarszej osoby, która ukończyła tego typu imprezę w wieku 82. Żywa.
Ustaliwszy więc konieczność ograniczenia kontroli, otrzymawszy zapewnienie, że wszystkim nam Bóg dał talenty/dary, które możemy rozwijać, ojciec Przemysław wyjaśnił nam również na czym polega faktycznie nasze zadanie w wychowaniu dzieci, poza dawaniem im wolności i uważną ich obserwacją (montesoriańską ze swej natury): naszym zadaniem jest stanowienie dla nich bazy, fundamentu, oparcia – zasadniczo poprzez siłę i żywotność naszej relacji małżeńskiej, naszą miłość. Choć jest dobrym i zrozumiałym, że rodzące się dziecko na pewien czas staje się sercem naszego świata i literalnie skaczemy koło niego na palcach, nie powinno tak zostać: ważne, by nasza relacja małżeńska była silna. To jest ta rzecz, która pozwala dzieciom czuć się bezpiecznie we wszelkim rozwoju, zwłaszcza jeśli widzi też, że i my rozwijamy się w swoich kierunkach. To o relację małżeńską powinniśmy czule dbać, zamiast przeżywać życie za nasze dzieci.
Nie mogąc kontrolować każdego kroku: „przewróciłeś się? Nie będziesz chodzić, będziesz pełzać!”, nie mogąc podejmować za dzieci decyzji, to właśnie dzięki niej, czy poprzez nią możemy zapewnić im odpowiednie warunki do wzrostu (lepsze nawet niż wyż. wspom. Dolina Śmierci).

Linia Darów
Po przerwie, w finalnej części znów oddaliśmy się naszym talentom – zarówno w formie, jak i w treści: robiliśmy kolaże przedstawiające Linię Darów, czyli ogół dobra, które dał nam Bóg: nasze rodziny/dzieci, talenty, zainteresowania, rodzaje służby, itd. Więcej niż 1000 słów mówią zdjęcia, mam nadzieję, że je mamy. Prace wyszły okazale, rysowaliśmy, kleiliśmy zdjęcia nasze i wycinki z gazet, pokazywaliśmy, co nas cieszy, co sprawia, że chce nam się wstawać rano. Ojciec Przemysław prosił, byśmy dalej nad nimi pracowali w domu, jako że właśnie ogół Bożych darów, nie zaś jakaś arbitralna lista nakazów i zakazów jest faktycznym tłem dla rachunku sumienia: rachunku naszego sprzeniewierzania się Bożej łasce, którą jesteśmy za darmo obdarowywani. Ten temat został zasugerowany, rozwinięty jednak zostanie na kolejnych spotkaniach. Tym samym dzieci nie będą może drżały przed każdym spotkaniem ze sprawiedliwym Bogiem w konfesjonale jak część z nas ;) Zabawy było po pachy, co dobrze wróży na przyszłość i konsekwentnie przeprowadzone może całkowicie zmienić sposób patrzenia na życie, przynajmniej tych, którzy jeszcze nie potrafią widzieć w nim strumienia łask.

Kolejne spotkanie – spotkanie tatów z panią Marią Berlińską nomen omen z Warszawy odbędzie się 17.12 o godzinie 16:30, natomiast kolejne spotkanie całą ekipą umówilismy na 08.01.2017, po niedzielnej mszy, która zaczyna się o 9:30. Ojciec Przemysław napisze maila z zapowiedzią i ewentualną listą fantów do wzięcia. 

 
W skrócie:
o czym mówiliśmy: talenty, dary Boże, człowiek jako tajemnica, odnalezienie w świątyni – o wolności, początek przygotowań do Sakrametu Pojednania, ważność relacji małżeńskiej dla rozwoju dziecka, dalsza praca z Kołem Liturgicznym, nasze pomysły na adwent
wykorzystane materiały: ziarna pszenicy, ziemia, zdjęcia, wycinki, obrazki do wyklejania Linii Darów
propozycje pracy w domu: dalsza praca nad Księgą Komunijną, przygotowanie żłóbka, w którym urodzi się Słowo – prawdziwa, robocza Biblia dla dziecka
następne spotkanie: dla ojców z panią Marią Berlińską – 17 grudnia o 16.30
dla rodzin – 08 stycznia po niedzielnej Mszy Św. o 9.30