Spotkanie
ojców z panią Marią Berlińską
W
sobotę 17.12 odbyło się spotkanie ojców dzieci przygotowujących
się do wczesnej komunii u oo. Dominikanów w Katowicach z panią
Marią Berlińską. Dotyczyło podstawowych kwestii wychowania,
szczególnie w kontekście wyzwań stających przed rodzicami oraz
przed samymi ojcami, kluczowych zagadnień, na które należy zwracać
uwagę oraz podstawowych metod pracy. (?)
Na
poważnie
Próbując
osadzić spotkanie ojców z panią Marią Berlińską, czy raczej –
jej wykład dla nas, w przestrzeni koła liturgicznego,
najprecyzyjniej zobaczymy ją w nieco paradoksalnej pozycji Jana
Chrzciciela. Nie jest to ledwie chwyt retoryczny, naciągana próba
nawiązania do faktu, że spotkalismy się na tydzień przed Wigilią.
Bo choć kilka rzeczy ewidentnie się nie zgadza (np. pani Maria na
pewno nie przyszła w wielbłądziej skórze), a kilku nie jesteśmy
całkiem pewni (choć wiemy, że co najmniej część jej rodzeństwa
i dzieci stroni od wina i
sycery), to jednak sedno
przesłania św. Jana: zwrócenie serc ojców ku dzieciom oraz
niejako elektryzująca moc eliaszowa (Łk 1, 15-17) pozostają nomen
omen w
mocy. Ale – nie wyprzedzajmy faktów!
Tatom, którzy w sobotnie, grudniowe, więc nie dość, że chłodne,
to całkiem już mroczne popołudnie, przybyli do oo. Dominikanów,
towarzyszyło pewne napięcie: dziesięciu chłopa bez zwykle
bieglejszych interpersonalnie żon, bez choćby jednego piwa za to z
jedną kobietą, mającą uczyć nas o wychowaniu... Wisząca w
powietrzu obawa przed długim, nudnym i niekonkretnym wykładem...
powisiała chwilkę, bo poprzedni warsztat nieco się przeciągnął,
ale wraz z wejściem wykładowczyni do sali (i wymianą tablicy, bo
zastana, co symboliczne, okazała się niefunkcjonalna), rozwiała
się w błysku. By ustąpić miejsca obawom o wiele poważniejszym.
I jeszcze tytułem wstępu: poprzednia relacja była spóźniona, bo
pewne rzeczy musiałem poukładać w głowie i co gorsza sercu.
Gdybym próbował gruntownie poukładać w sobie ogrom spraw
poruszonych na sobotnim spotkaniu – na tę poczekalibyśmy... Ech,
ludzie tak długo nie żyją. Niestety, relacja wyszła przydługa –
lapidarny skrót na końcu. I rzecz ostatnia – to było spotkanie
dla dorosłych, dotyczyło spraw trudnych i taki z konieczności
będzie również ten wpis.
Ojcowie
i córki
Bo istotnie, po przedstawieniu się i swoich imponujących
referencji (wyksztłacenie psychologiczne oraz teologiczne,
kwalifikacje oraz doświadczenie profilaktyka uzależnień, piątka
odchowanych dzieci własnych oraz szereg wychowywanych dalszych
bardzo trudnych dzieciaków w ramach rodzinnego domu dziecka) pani
Maria od razu uderzyła w jeden z najtrudniejszych punktów ojcostwa:
relacje z dorastającymi córkami i ich wpływ na późniejsze życie
kobiet.
Nie tak trudno być ojcem dziewczynki, kiedy ta jest malutkim,
słodkim berbeciem. Bierzemy je wtedy na ręce, jesteśmy czuli i
staramy się być blisko. Jednak wraz z nieuchronnym nadejściem
okresu dojrzewania osoba, która wciąż chce się do nas przytulać
staje się, słowami pani Marii „kobitą”. To powoduje solidny
dyskomfort u ojców („No bo jak? Z kobitą?”), więc starają się
oni (my?) sytuację tę przeczekać w wycofaniu. Niestety –
skutkiem tego 70% kobiet w Polsce doświadcza przeżycia pierwszego
odrzucenia ze strony ojca. Ojca, który jest nie tylko pierwszym, ale
niejednokrotnie najważniejszym mężczyzną w życiu córki. Ojca,
który zawiódł.
Nawet na swoją, „zwykłą” dorastającą dziewczynkę trzeba
się więc solidnie przygotować, żeby jednak sprawę przygotowania
i sytuacji niewygodnych uwypuklić, pani Maria opowiedziała nam o
doświadczeniach ojców z rodzinnych domów dziecka, którzy poradzić
sobie muszą z szokującymi nieraz schematami zachowań córek
pochodzących z pokaleczonych rodzin, obejmującymi także
niewybredne próby uwodzenia. „Czy to ich wina? Czy one są złe?”
Nie, dlatego trzeba się uzbroić, przygotować, postawić granicę i
pomagać wyjść na prostą. Zadanie ojca jest tu kluczowe.
Podobnie ma się sprawa w przypadku chłopaków, którzy nie mają
wsparcia ze strony ojców. Usłyszeliśmy o wielu takich, co po
spotkaniach przychodzili do pani Marii, by zwierzyć się, że „są
zboczeni”. Lapidarnie ujęte wyjaśnienie takiego, stygmatyzującego
widzenia siebie brzmiało zwykle: „Bo mi się wszystko kojarzy z
seksem”. (jakby miało się to skończyć przed 70tką...) Poczucie
silnego stresu, kłopoty z pogodzeniem się z potrzebami własnego
ciała, z nauczeniem się szacunku dla siebie wynikały z faktu, że
ojcowie nie spełnili swego zadania. Najczęściej dlatego, że
odbycie kilku rozmów na temat rozwoju seksualnego i wprowadzenie
synów w świat mężczyzn z jego cieniami i blaskami okazało się
dla nich po prostu zbyt trudne. Kilka myśli tego wieczoru zostało w
nas wbitych jak gwoździe. Pierwsza brzmiała: „Wiem, że wy
przez to wszystko przeszliście, ale czy wasze dzieci też muszą?”
Dwa
rodzaje wychowania: podejście lękowe vs. oswajanie ryzyka
Następnie
poznaliśmy dwa zasadnicze typy wychowywania dziecka do
funkcjonowania w świecie, żeby lepiej zrozumieć, czym są czynniki
chroniące i czynniki ryzyka. Na przykładzie zrytej przez budujących
łąki mogliśmy przyjrzeć się (w wyraźnie zarysowanych scenkach)
wychowaniu zastraszającemu dziecko (czynnik ryzyka) – „Synek,
nie idź na łąkę! Narobili strasznych dziur. Jak wpadniesz,
złamiesz nogę, i łomatko będzie cię boleć i ogólnie lepiej
siedź w domu!” zestawionemu z działaniem wychowawczym nie
ignorującym ryzyka, ale skupiającym się na szukaniu rozwiązania
/ przekazywaniu umiejętności (czynnik chroniący): „Synek, na
łące narobili dziur i to sporych. Jak poczujesz, że ci w taką
dziurę wpada noga, nie biegnij dalej, tylko siadaj na tyłku,
spodnie się może zbrudzą, ale nic ci nie będzie.”
Nie możemy zrobić za dzieci wszystkiego – kwestie kontroli
jeszcze wrócą – możemy jednak zrobić dwie ważne rzeczy: nie
straszyć ich dodatkowo (nie „ładować” własnym strachem) i
próbować przygotować je na potencjalnie trudne sytuacje, które
życie rzuci w ich stronę, starając się trwać przy nich jako
amortyzująca siatka w i tak trudnym dla nich procesie wypracowywania
umiejętności samodzielnego radzenia sobie.
Zdrowa
więź emocjonalna z rodzicami über
alles!
Podstawowy czynnik chroniący, sedno wychowania, stąd również
kluczowe zagadnienie naszego spotkania zostało przytoczone w
kontekście sporych badań psychologicznych przeprowadzonych wśród
dorastającej młodzieży, których celem było zdefiniowanie
kluczowych czynników chroniących dzieciaki przed wchodzeniem w
zachowania niebepieczne. Jak opowiadała pani Maria, badania takie po
raz pierwszy przeprowadzono w Stanach Zjednoczonych około stu lat
temu, podczas gdy w Polsce zostały one pierwszy raz przeprowadzane,
co jasne, już po zmianie systemu około dwudziestu lat temu.
Była
to relacja z pierwszej ręki – nasza wykładowczyni również brała
w nich udział: przeprowadzała ankiety na warszawskich maturzystach.
Otóż wyniki tych badań okazały się zasadniczo zbieżne w tym, że
większość młodych respondentów wskazała na silną,
zdrową więź emocjonalną z rodzicami
jako podstawowy czynnik chroniący – lub wymagający poprawy.
Polscy maturzyści, więc w zasadzie już dorośli ludzie, w
szokującej większości i jednogłoścności (90%) zaznaczali na
8-elementowej liście nizemienne: „uczenie rodziców komunikacji z
dziećmi”. Warto dodać, że zostawione daleko w tyle punkty
obejmowały tak, wydawałoby się, zasadnicze i często nadmiernie
hołubione przez rodziców kwestie, jak zainteresowanie nauką,
praktyki religijne czy wartości ogólnoludzkie, które znaczyły
niewiele wobec dotkliwego braku zdrowej więzi między dziećmi i
rodzicami.
W
układzie Wrogość – Miłość i Swoboda-Kontrola
Byśmy
lepiej zrozumieli wyniki badań,
co ważne, przeprowadzonych z perspektywy dziecka,
których celem była identyfikacja skutków elementów wychowania dla
dorosłego życia dzieci – pani Maria przedstawiła nam je w
postaci układu dwu osi, pionowej: Swoboda – Kontrola
oraz poziomej: Wrogość – Miłość,
wydzielając w niej następujące cztery zasadnicze obszary:
Miłość
Osoby z grupy I – Miłość bez względu na to, czy
rodzice traktowali je bardziej kontrolująco czy z przewagą swobody,
odczuwały że zachowania te były przejawami
rodzicielskiej miłości – w zasadzie nie miały problemów
z zachowaniami ryzykownymi jak uzależnienia, próby samobójcze,
itd. Nawet gdy pojawiały się, wynikające z młodzieńczej potrzeby
eksperymentowania, kwestie związane z uzaleznieniami – osoby takie
są w stanie radzić sobie z nimi nawet bez terapii. Zasadniczo –
„ani knajpa nie zepsuje, ani kościół nie naprawi”
kogoś, kto stworzył solidną więź emocjonalną z rodzicami.
Swoboda
Osoby z grupy II – Swoboda to osoby wychowywane w
iluzji partnerstwa. W iluzji, ponieważ partnerstwo zakłada
współmierność doświadczenia życiowego – można być partnerem
dla żony bądź męża albo mieć partnerskie relacje zawodowe,
jednak relacja rodzic – dziecko nie jest relacją symetryczną, to
rodzic prowadzi, wspiera i stawia granice dziecku. Nie odwrotnie,
choć nie wyklucza to dialogu.
Kategorią pomijaną w tak rozumianym swobodnym wychowaniu jest
szacunek dla dziecka. Wypowiedziane przez panią Marię do córki
zdanie zakazu: „Za bardzo cię szanuję, żeby pozwolić ci wracać
po nocach z koncertu” wywołało u, będącej tego świadkiem,
koleżanki głęboką reakcję emocjonalną – uświadomiła sobie
niedobór szacunku/oparcia ze strony jej rodziców, którzy -
wydawałoby się – pozwalając jej na wszystko bliscy są ideału:
„Mnie nikt nie zabroni pójść na koncert, bo mnie szanuje!”
Miłośc potrafi powiedzieć: „nie”. Stąd gwóźdź nr 2:
„Kochać to jeszcze nie znaczy szanować. Szanujcie dzieci!”
Osoby z tej grupy sięgają najczęściej po środki halucynogenne,
które same w sobie nie są uzależniające, stanowią jednak
niebezpieczną furtkę prowadzącą zarówno do sięgnięcia po
środki uzależniające, jak i w stronę pogłębienia kłopotów
poznawczych i tożsamościowych. Natomiast braki wynikające z
niedoboru opieki muszą nadrabiać w życiu – pozostaje znane z
sowieckich jednostek wojskowych: rozpoznanie bojem. Brak
przeprowadzonych czynności przygotowawczych pod okiem rodzica
sprawia, że wiele pozornie nietrudnych czynności życiowych staje
się stresującym i nieprzyjemnym wyzwaniem.
Kontrola
Podstawowa cechą grupy III, doświadczającej skrajnej kontroli
rodzicielskiej jest ubezwłasnowolnienie dzieci, sprowadzenie ich do
poziomu wykonawców poleceń mam i tatów. Dzieci takie nie są
uczone samodzielnego myślenia, działania, ponieważ zajęte są
wywiązywaniem się z szeregu zobowiązań. Rodzice myślą za
dzieci, a jednocześnie uniemozliwiają im proces uczenia się życia,
ponieważ swoimi ingerencjami rozrywają ciąg przyczyn i skutków:
nie popełniając swoich błędów i nie ponosząc ich konsekwencji,
dzieci skrajnie kontrolowane uczą się bezmyślnej beztroski – bo
mama i tata i tak jakby co pomogą.
Poza utrudnieniem procesu poznawania siebie – nie chodzi przecież
o to, kim tak naprawdę jesteśmy, ale o to, kim rodzice chcą,
żebyśmy byli – osoby, które są ofiarami nadmiernej kontroli
często wpadają w poważne, twarde uzależnienia. Dzieje się tak,
ponieważ „nie miga im lampka alarmowa”. Kiedy osoby mniej
kontrolowane zaczynają zachowywać się niebezpiecznie – zwykle
odczuwają, że zbliżają się do punktu krytycznego, że sytuacja
staje się groźna. Inaczej osoby chronicznie kontrolowane: nie
wypracowawszy umiejętności myślenia samodzielnego, ponoszenia
konsekwencji, upojone wyrwaniem się na „wolność” – wpadają
w bezrefleksyjny ciąg ku autodestrukcji.
Nawiasem mówiąc, nietrudno zrozumieć kwestię nadmiernej kontroli
przyglądając się hipisowskiej subkulturze lat 60-tych, która
składała się w dużej mierze właśnie z osób skrajnie
kontrolowanych, chcących za wszelką cenę „zrzucić łańcuchy”.
Jednak dotkliwy brak realnej kontrpropozycji – własnej myśli,
obrazu konsekwencji, spowodował, że zamiast zbudować alternatywny
świat wolności, z czasem wbili się w garnitury i poszli w
dyrektory i deputaty, a świat który budują pozostał taki sam
(jeśli się nie pogorszył).
Wrogość
Omawiając grupę IV, należy jeszcze raz podkreślić, że badania
przyjmowały perspektywę dzieci. To wiąże się z gwoździem nr 3,
który choć niewypowiedziany wprost podczas spotkania, mógłby
brzmieć: „Ogromna większość rodziców na swój sposób kocha
swoje dzieci. Ale to nie wystarczy.” Bardzo ważne jest bowiem
to, czy dzieci postrzegają zachowanie rodziców jako wypływające z
miłości. Pani Maria podała bardzo dramatyczne przykłady
nieporozumień między dziećmi i rodzicami, w tym bardzo drastyczną
scenę między umierającą na oddziale dla młodocianych samobójców
córką anorektyczką a jej ojcem, z wykrzyczanym: „Trzeba było
mnie kochać!” A przecież jakoś pewnie kochał.
Osoby, które interpretowały zachowania rodziców jako wynikające
z wrogości, uczyły się tej wrogości wobec siebie jako zasady i
wpadały w twarde uzależnienia i czynności autodestrukcyjne.
Uciekanie po balkonach z trzeciego piętra, narkotyki, próby
samobójcze, alkoholizm... Jak w przypadku przeciwnym, bez względu
na to, czy rodzice zachowują się kontrolująco, czy stawiają na
swobodę, jeśli ich zachowania traktowane są jako wrogie – ryzyko
zachowań niebepiecznych będzie znaczne.
Ksiądz
i bandyta
Równolegle należy rozwiać mogącą się pojawić wątpliwość:
co warte takie badanie metod wychowawczych, skoro z jednego domu mogą
wyjść „ksiądz i bandyta”, a przecież rodzice i rodzina są te
same. To również istotna kwestia, że „Nie kochamy dzieci tak
samo”. Inaczej podchodzimy do dziecka, które jest naszym słodkim
maleństwem a inaczej do tego, które przypomina nam członków
rodziny, których nie lubimy „ych, cała teściowa”. Itd. Te
różnice powodują, że w ramach jednej rodziny zdarzyć się może
spełniająca marzenia rodziców księżniczka i narkotyzujący się
bandyta, który poczuł się odrzucony idolizowaniem siostry i
postanowił sam odrzucić.
Kształtujemy
postawy, akceptujemy emocje
Szczęśliwie, poza dość precyzyjnym wskazaniem, co może pójść
źle, otrzymaliśmy też zarys działań pozytywnych, które możemy
podjąć, by najgorszemu zaradzić. Nota bene – perspektywa, którą
pani Maria wprowadziła, perspektywa profilaktyka uzależnień,
kogoś, kto, pozostając w hipisowskiej przestrzeni, trochę jak
„buszujący w zbożu” łapie dzieciaki nim spadną, bardzo
uzupełnia standardową wizję rodzicielską, z której lęk usuwa
pewnie te najczarniejsze scenariusze.
Aby dzieci postrzegały nasze działania wobec nich jako wynikające
z miłości (a czasem nawet właściciele najlepszych komputerów
bywają przekonani, że dostali je tylko po to, żeby rodzice nie
musieli się nimi zajmować), musimy stworzyć z nimi pozytywną
więź, to znaczy udzielać im wsparcia emocjonalnego. Dzięki takiej
relacji możemy podzielić się z dzieckiem również naszymi
wartościami. Inaczej stają się one częścią systemu opresji,
który zrzuca się przy pierwszej możliwej okazji. Co gorsza, jeśli
będziemy usiłowali mimo tego wymóc pewne rzeczy (np. krótką
fryzurę u syna), ryzykujem utrwaleniem u dziecka biernego oporu na
całe życie – zaspawaniem w nim buntu.
Ale jak to zrobić? Podstawowa zasada jest następująca (jak się
całe życie tępiło dziecko za to, że nie lubi szpinaku, to gwóźdź
nr 4): uczucia są całkowicie moralnie obojętne. Wybory
fryzur i obiadów, lubienie rodzeństwa i dobrych książek,
chodzenie do teatru w trampkach itd. – to sprawy upodobań, emocji,
które pozostają moralnie obojętne. Aby stworzyć więź z
dzieckiem, aby czuło się ono zrozumiane i wsparte: nie należy
emocji krytykować. To może być trudne, ale działa. Sprawa ma
zresztą i głębsze implikacje: jeśli powiedzmy spowiadamy się z
emocji, to – tu cytat ze starego, mądrego profesora teologii
moralnej pani Marii – „dziecko, bez sensu taka spowiedź”.
Uczucia są jedynym źródłem wiedzy o naszym stosunku do świata i
do samych siebie. Proces działania przebiega następująco: kiedy
pojawia się bodziec – reagujemy nań uczuciami, one mówią nam,
jakie jest nasze do danej sprawy nastawienie. Uczucia jednak
poddajemy w następnym kroku analizie, po to mamy rozum. Czy to na
pewno teściowa jest okropna, czy może ja zachowałem się fatalnie?
Dlaczego tak się na nią wkurzyłem? (przykłady dla ojców) Analiza
intelektualna przechodzi w zestawienie tego procesu z wartościami:
teściowa, jaka by nie była, jest przecież matką mojej żony,
którą kocham, babcią moich dzieci oraz po prostu starszą osobą –
zasługuje na szacunek z każdego z tych trzech punktów, nawet jeśli
w danej sytuacji rzeczywiście zachowała się niewłaściwie.
Efektem przejścia tych trzech etapów jest nasza postawa. I to
właśnie na postawy naszych dzieci mamy wpływ. To na nie działamy.
Głównie, to wiem już z rozmów z ojcem Przemkiem, naszym
przykładem. Również – naszą postawą akceptacji wobec
wszystkich uczuć dzieci. Inkryminowane frazy, na które powinniśmy
być pewnie wyczuleni brzmią „Co cię to interesuje? Albo Na co
się tak nakręcasz”. Jest bardzo ważne, by nie krytykować i nie
komentować emocji. „rozumiem, że się zdenerwowałeś na swojego
małego braciszka, ale...”
Rola
ojca – bagatela
Dochodzimy wreszcie do skrótowo ujętej roli ojca. Rolą ojca jest
nauczenie dzieci., jak używać głowy i serca. Chodzi o to, by
dziecko potrafiło myśleć, wartościować i ponosić konsekwencje
swoich czynów. Jeśli wchodząc z nimi w relacje, dbać będziemy
rozwój dzieci,
wytworzenie u nich umiejętność radzenia sobie z ryzykiem i nowymi
sytuacjami – jednocześnie wspieramy w dzieciach ich religijność.
Obraz Boga jest w ogromnej mierze wzorowany na obrazie ojca, a
uniwersalny wzorzec relacji (stosujący się również do relacji z
Bogiem) wzorowany jest na relacji z rodzicami. To wiele wyjaśnia nie
tylko jeśli chodzi o dzieci, ale i pewnie o nas samych. Na
szczęście, nie jestesmy z tym tak całkiem sami. Rodzice są
najważniejszymi osobami w życiu dziecka. Znajoma psycholog dodawała
„na szczęście nie jedynymi”. Bóg też jest zainteresowany tym,
żebyśmy byli dobrymi rodzicami. Inaczej, wiemy to dobrze, byłoby
krucho.
I tak, w niewiele ponad godzinę przeszliśmy ogromny obszar
psychologii uzależnień, rozwoju i postaw, otrzymując wgląd w
rozwój naszych dzieci z perspekwy, z której być może jeszcze na
nie nie patrzyliśmy. Dostaliśmy też trochę narzędzi, by lepiej
komunikować się w rodzinie i budować bezpieczniejsze relacje. Rola
ojca, bezlitośnie atakowana we współczesnym świecie, została
solidnie dowartościowana, nawet jeśli przez pryzmat zagrożeń. A co
do komunikacji: pewnie, jak każdy język obcy, na początku zdanie
„rozumiem Piotrusiu, że jesteś zdenerwowany, ale nie podoba mi
się, że tłuczesz Zosię” może brzmieć sztucznie, ale z
czasem... ho ho :) To mogę napisać tylko za siebie – do
wyprostowania zostało mi wiele ścieżek; jeszcze wiele nawróceń,
by zostać dobrym ojcem. Ale wszystko mogę w Panu, który mnie
umacnia. I który przychodzi. Serdeczne życzenia Świąt takich, by
urodził się Chrystus i przemienił nasz mrok i chłód w swoje
ciepło i światłość. Gloria in excelsis!