środa, 7 czerwca 2017

Sakramenty Pojednania i Pierwszej Komunii Św.

Nim jeszcze wszystko się wydarzyło, nim Słowo, które stało się ciałem zagościło w sercach naszych dzieci, a z nieba rozległ się głos… 14 maja, po porannej mszy świętej o 9:30, odbyło się ostatnie spotkanie przygotowawcze. Teraz, kiedy patrzymy z radością na całą dziewiątkę odważnie przystępującą do sakramentu Komunii Świętej po raz ósmy czy wręcz dziewiąty, cieniem w zasadzie wydaje się wspomnienie, że wówczas, w tej innej, pre-eucharystycznej rzeczywistości, byliśmy zwyczajnie troszkę zestresowani. 
Kluczowe pytanie brzmiało przez cały czas tak samo, ale wraz ze zbliżającą się trzecią niedzielą maja jego waga rosła, a pewność siebie, przynajmniej u części z nas, malała: Czy tak w ogóle można? Co powiedzą rodziny, które wprawdzie wstępnie wyraziły zgodę na nasze “ekstrawagancje”, ale podczas ceremonii, która w znacznej mierze pozbawiona została ceremoniału, mogą jednak poczuć się co najmniej zniechęcone? Czy dzieciom starczy koncentracji? Czy Pan Jezus przyjdzie do małych łobuzów?
Nim poszliśmy do salki, jeszcze w kościele podzieliliśmy ławki i omówiliśmy pokrótce “procedurę” rodzinnego podchodzenia do Komunii oraz układ podczas spowiedzi.
Omawialiśmy głównie kwestie techniczne, związane zarówno z przebiegiem mszy, jak i z sobotnim Sakramentem Pojednania. Dzieliliśmy pomiędzy dzieci dary na ofiarowanie, pomiędzy siebie czytania i śpiewy, z ojcem Przemkiem troskę o to, by spowiedź była przeprowadzona możliwie najłagodniej. By osiągnąć to ostatnie, ojciec Przemek, bogatszy o doświadczenia z Krzyżowej, zaproponował, żeby ostatecznie zmienić miejsce spowiedzi zza ołtarza, gdzie mali penitenci nie widzieliby momentu spowiedzi, co mogłoby dodatkowo powiększać ich niepokój, na miejsce przed nim / obok niego. Zwracał też uwagę, że ważne, by dzieci starały się przygotowywać w oparciu o Linię Darów oraz byśmy nie “dyktowali” im ich grzechów, by nie recytowały ich jak wierszyka. Uspokajał, że ostatecznie — ważne, żeby się w ogóle odezwali. Wyczuwalne było jednak pewne napięcie związane — paradoksalnie — z potencjalnym milczeniem dzieci. Wspomnieliśmy też o znaczeniu symboliki alby i o ważnym momencie nałożenia jej już po rozgrzeszeniu.
Techniczne sprawy obejmowały również ostateczne przymierzanie alb, które chyba wszystkie szczęśliwie pasowały. Wyrażone też zostały superlatywy na temat zacności przepasującego je sznurka. 
Na koniec pomodliliśmy się i ojciec Przemek poświęcił krzyżyki / medaliki dzieci, które być może tego dnia ważyły jakby nieco więcej niż zwykle. Rozeszliśmy się do domów ze świadomością, że następnym razem będziemy widzieli się podczas pierwszego Sakramentu Pojednania naszych dzieci
...

Tydzień ostatnich przygotowań — do naszych skromnych przecież imprez — przeleciał jak wiatr przez sień i w pogodną sobotę 20 maja, późnym popołudniem, już po mszy wieczornej, około godziny 18 spotkaliśmy się w kościele. Nastrój był podniosły a atmosfera od samego początku skrzyła się potencjałem wzruszeń. Rozpoczęliśmy bowiem od wystawienia Najświętszego Sakramentu, ojciec Przemek podkreślił, że otaczanie modlitwą spowiadających się pierwszy raz dzieci jest najważniejsze. Łagodny powiew ciepła i czułości w jego tonie, w naszym usposobieniu, a nawet w skupieniu dzieci sugerowały obecność Ducha Świętego. Pan Jezus wystawiony w Hostii obiecywał, że już niedługo do nich przyjdzie. Łagodne światło zachodzącego słońca, choć zapowiadano burze, wpadało przez okna, a jego refleksy pełgające po płaszczyznach kościoła przypominały również o obecności Ojca. Byliśmy w komplecie. 
A mimo tego, i mimo że od pierwszego spojrzenia na pogodnie poważne twarze i dorosłych, i mniejszych rosło w nas prawdziwe poczucie wspólnoty, na pytanie ojca Przemka, czy ktoś się boi - kilka rąk się jednak podniosło, w tym jedna z piszących te słowa. Ot, natura ludzka.
Podczas Sakramentu Pojednania towarzyszyli nam Ania oraz Paweł, wobec których jesteśmy bardzo zobowiązani za tę pomoc w podwajaniu naszej modlitwy. I tak — alternując pomiędzy spokojnym śpiewaniem — zaczęliśmy znacząco od “Nie bój się, nie lękaj się, Bóg sam wystarczy” — łagodnym tłem muzycznym na pianinie oraz modlitwą w ciszy — towarzyszyliśmy dzieciom. A te, kiedy czuły się już gotowe, stopniowo podchodziły do ojca Przemka, który ostatecznie zdecydował się usiąść przed pulpitem/ amboną w taki sposób, że dzieci widziały się nawzajem podczas sakramentu, ale nie mogły się słyszeć. 
Kiedy nieco speszeni mali penitenci klękali do spowiedzi, ich dziecięce głowy zwracały się ku nachylonemu spowiednikowi w jego białym habicie, a serca rodziców klęczących przed ołtarzem i Panem Jezusem, pogrążonych w modlitwie i ściskających alby w rękach, przechodził solidny skurcz wzruszenia. To już. Było coś rozdzierającego w sukienkach dziewczynek i sportowych butach chłopców, gdy klękali, by pojednać się z Nieskończonym, by dotknąć najgłębszego zranienia natury ludzkiej i wejść na drogę ustawicznej metanoi, by przyznać się, że i oni, nasze maluchy, powstały nie tylko z miłości, ale i z prochu i muszą nauczyć się żyć w tej pełnej groźnego napięcia prawdzie.
Byli bardzo dzielni. Ojciec Przemek serdecznie i długo, spowiadając, rozmawiał ze wszystkimi. Relacja nawiązana wcześniej procentowała, obraz Ojca w Spowiedzi może nie będzie im się kojarzył z groźnym Starym Testamentem, a bardziej z Ojcem Miłosiernym z Nowego. Kiedy sakrament dobiegał końca, ojciec Przemek nie tylko podnosił dzieci, co symbolizowało ich podniesienie z grzechu w Łasce Uświęcającej, ale też serdecznie przytulał i wysyłał, by przytuliły się do rodziców. Mali penitenci biegli do rodziców, którzy po serdecznych uściskach zakładali im białe szaty. Duma i radość biły i z jednych i z drugich. Wracali do ławek, by modlić się za tych, którzy dopiero mieli podejść… 
I tak, po niespełna godzinie wszystkie dzieci pojednały się z Bogiem. Liczba osób w kościele gotowych do przyjęcia Jezusa wzrosła o okrągłe 9. Sześcian trójc :) Nikt się nie wycofał, nikt się nie przestraszył tak, by nie wydusić z siebie słowa. Relacja chcąc uszanować tajemnicę spowiedzi w tym punkcie ustaje…
Ale nasze myśli szybko zwróciły się ku przyszłości: za nieco ponad pół doby — pierwsza pełna Eucharystia
...

I tak, wśród wzruszeń, niepokojów, przygotowań i modlitw nadszedł dzień Pierwszej Komunii Świętej. Co najmniej jedno z dzieci wstało rano i nawet przed pierwszą próbą wymuszenia rozbójniczego płatków śniadaniowych oraz przed wdaniem się w nieuchronne kłótnie z rodzeństwem (sakrament spowiedzi przyniósł złagodzenie, ale nie ustanie powyższych), w zasadzie zamiast przywitania rzuciło — wprawdzie głosem królika Maxa, brata Ruby — ale dobitnie i z mocą: “KOMUNIA ŚWIĘTA!” 
Po ostatnich przygotowaniach (czasem relatywnie ekstrawaganckich jak np. oklejanie czarną taśmą izolacyjną błyskających podeszw w butach), bardzo eleganccy i bardzo przejęci, ruszyliśmy do kościoła. Ta podróż, choć wiążąca się z użyciem quadów i limuzyn, dla jednych krótsza, dla innych całkiem pokaźna w ów nabierający rumieńców niedzielny poranek, będzie dla nas wszystkich dobrym momentem na retardację. 
Stopniowo zbliżając się ku otwartym bramom kościoła katowickich Dominikanów, mogliśmy bowiem poczuć, jak długi był ten rok przygotowań. Bo przecież droga — dosłownie i w przenośni — nie była już taka nieznana. Większość z nas co niedzielę pojawiała się na tejże mszy o 9:30. Przyjeżdżaliśmy co miesiąc na spotkania zjazdowe, czasem w chłodzie i deszczu, gdzie spędzaliśmy zwykle koło trzech intensywnych godzin. Dzieci miały swoje dynamiczne zajęcia z niezawodną Anią, a nam wielu cennych wskazówek udzielił mądry ojciec Przemek. Spotkaliśmy się z Olą Sawicką, w różnych konfiguracjach spotykaliśmy się z panią Marią Berlińską. Odwiedzaliśmy krawcową, panią Elę. Uczyliśmy się być mądrzej rodzicami, lepiej katolikami. Poznawaliśmy się i dzieliliśmy swoimi metodami przekazywania dzieciom wiary oraz swoimi doświadczeniami trwania w niej, a także słuchaliśmy opowieści biblijnych, chodziliśmy Drogą Krzyżową, sadziliśmy pszenicę, robiliśmy krzyżyki i tyle więcej… Wreszcie, dzień w dzień modliliśmy się z dziećmi, szukaliśmy sposobów opowiadania im o Panu Jezusie i nadchodzących wydarzeniach tak, by nie tylko zrozumiały, ale jeszcze chciały wziąć w nich udział. Okres przygotowawczy przepracowaliśmy gruntownie i uczciwie. I już: msza Pierwszej Komunii, rozbłysnęła jak długo oczekiwane światło, bo świetlista, ale i korpuskularno-falowa — jako wydarzenie, osobna cząstka doświadczenia, a jednocześnie element narastające fali wiary naszej i naszych dzieci. Zwyczajne święto
I tak już cały dzień: od bieluchnych margaretek i dziewięciu świec przed ołtarzem, błyszczących światłem rodzącej się w naszych dzieciach relacji z Bogiem, przez nie same błyszczące w prostych i dominiko-podobnych albach, niektóre z krzyżykami, dziewczynki w wianuszkach, przez nasze błyszczące elegancją ubrania oraz towarzyszące nam rodziny, emanujące wysiłkami, by wznieść się ponad trójkątne ograniczenia naszych relacji, wszystko razem dążące ku doskonale okrągłemu kształtowi Komunii i tam mające się spełnić. 
Trudno opisać sakrament. Trudno opisać Mszę Świętą. Trochę jak z kawałem, który trzeba zrozumieć, żeby był śmieszny, tylko o wiele bardziej — kawał transcendencji. Tatowie czytali czytania, Miriam zaśpiewała psalm i antyfonę. Dzieci przeżywały mszę po dzieciowemu, jak co tydzień: trzymając rękę na ołtarzu odnowiły przysięgi chrzcielne - wyznając w ten sposób wiarę, ojciec Przemek opowiadał o tym, że wszyscy mamy Pana Jezusa w sobie i dlaczego dzieci ubrane są na biało, później dzieciaki pięknie zaniosły dary, w tym swoje księgi komunijne, które stały do końca mszy na ołtarzu, przypominając, że ich wiara rośnie organicznie i jest otwartą księgą, pytały, kiedy wreszcie będzie ta Komunia, chwilami trochę się niecierpliwiły. Kilkoro podczas przemienienia klęknęło przed ołtarzem - trzy małe białe prawie-aniołki, które wyfrunęły z ławek, bo nie wytrzymały z rodzicami. Odmówiły ładnie Ojcze Nasz wznosząc do Ojca ręce. Wrzuciły coś na tacę i pobiegły po znak pokoju do ojca Przemka…

A potem całymi rodzinami wstawaliśmy i pochodziliśmy w skupieniu do ołtarza, gdzie czekał na dzieci już nie tylko ojciec Przemek, ale sam Pan Jezus. Klękaliśmy razem i nasze kilkuletnie dzieci pierwszy raz przyjmowały go do swoich serc, w pełni. Nie było fajerwerków, błysku fleszy. Tylko tyle - wszystko działo się w ich małych sercach, w ich relacji z Bogiem. “DOBRE” — powiedzał znów głosem królika Maxa, człowiek, który właśnie spotkał Pana Jezusa, ale znów powiedział rzecz fundamentalną, bo było to właśnie takie — dobre. A dzięki wyborowi skromnej ceremonii — możliwe do powtórzenia już w poniedziałek. I wtorek, i środę… Alleluja!

Po wyjątkowych ogłoszeniach — dotyczących m.in. wyborów do rady parafialnej, i błogosławieństwie, a także brawurowym odśpiewaniu Baranków Młodych w całej ich groźnej i apokaliptycznej metaforyce, dzieci podzieliły się z rodzinami chlebem, symbolizującym naszą wspólnotę i dynamicznie tańcząc śpiewały “Taki mały, taki duży może świętym być“. A także siedziały na schodkach pod ołtarzem z ojcem Przemkiem i cieszyły się Panem Jezusem. Atmosfera prawdziwego duchowego doświadczenia, prawdziwej Bożej radości, była zauważalna także dla osób, które nie zwykły dostrzegać takich aspektów rzeczywistości. 

Na pierwszym spotkaniu, gdy się poznawaliśmy, drżącym nieco głosem powiedziałem, że sprawa może się udać tylko Bożymi siłami, ponieważ po ludzku wydaje nam się niemożliwe wysłanie Piotrusia do wczesnej komunii. Bóg pomógł. To się wszystko stało naprawdę. I działo się później w białym tygodniu, I będzie już działo się przez całe życie. Dla Ani, Hani, Małgosi, Marcelego, Kuby, Antka, Franka, Bogusia, Piotrka to już