Nim
jeszcze wszystko się wydarzyło, nim Słowo, które stało się
ciałem zagościło w sercach naszych dzieci, a z nieba rozległ się
głos… 14 maja, po porannej mszy świętej o 9:30, odbyło się
ostatnie spotkanie przygotowawcze. Teraz, kiedy patrzymy z radością
na całą dziewiątkę odważnie przystępującą do sakramentu
Komunii Świętej po raz ósmy czy wręcz dziewiąty, cieniem w
zasadzie wydaje się wspomnienie, że wówczas, w tej innej,
pre-eucharystycznej rzeczywistości, byliśmy zwyczajnie
troszkę zestresowani.
Kluczowe
pytanie brzmiało przez cały czas tak samo, ale wraz ze zbliżającą
się trzecią niedzielą maja jego waga rosła, a pewność siebie,
przynajmniej u części z nas, malała: Czy tak w ogóle można? Co
powiedzą rodziny, które wprawdzie wstępnie wyraziły zgodę na
nasze “ekstrawagancje”, ale podczas ceremonii, która w znacznej
mierze pozbawiona została ceremoniału, mogą jednak poczuć się co
najmniej zniechęcone? Czy dzieciom starczy koncentracji? Czy Pan
Jezus przyjdzie do małych łobuzów?
Nim
poszliśmy do salki, jeszcze w kościele podzieliliśmy ławki i
omówiliśmy pokrótce “procedurę” rodzinnego podchodzenia do
Komunii oraz układ podczas spowiedzi.
Omawialiśmy
głównie kwestie techniczne, związane zarówno z przebiegiem mszy,
jak i z sobotnim Sakramentem Pojednania. Dzieliliśmy pomiędzy
dzieci dary na ofiarowanie, pomiędzy siebie czytania i śpiewy, z
ojcem Przemkiem troskę o to, by spowiedź była przeprowadzona
możliwie najłagodniej. By osiągnąć to ostatnie, ojciec Przemek,
bogatszy o doświadczenia z Krzyżowej, zaproponował, żeby
ostatecznie zmienić miejsce spowiedzi zza ołtarza, gdzie mali
penitenci nie widzieliby momentu spowiedzi, co mogłoby dodatkowo
powiększać ich niepokój, na miejsce przed nim / obok niego.
Zwracał też uwagę, że ważne, by dzieci starały
się przygotowywać w oparciu o Linię Darów oraz byśmy nie
“dyktowali” im ich grzechów, by nie recytowały ich jak
wierszyka. Uspokajał, że ostatecznie — ważne, żeby się w ogóle
odezwali. Wyczuwalne było jednak pewne napięcie związane —
paradoksalnie — z potencjalnym milczeniem dzieci. Wspomnieliśmy
też o znaczeniu symboliki alby i o ważnym momencie nałożenia jej
już po rozgrzeszeniu.
Techniczne
sprawy obejmowały również ostateczne przymierzanie alb, które
chyba wszystkie szczęśliwie pasowały. Wyrażone też zostały
superlatywy na temat zacności przepasującego je sznurka.
Na
koniec pomodliliśmy się i ojciec Przemek poświęcił krzyżyki /
medaliki dzieci, które być może tego dnia ważyły jakby nieco
więcej niż zwykle. Rozeszliśmy się do domów ze świadomością,
że następnym razem będziemy widzieli się podczas
pierwszego Sakramentu Pojednania naszych dzieci.
...
Tydzień
ostatnich przygotowań — do naszych skromnych przecież imprez —
przeleciał jak wiatr przez sień i w pogodną sobotę 20 maja,
późnym popołudniem, już po mszy wieczornej, około godziny 18
spotkaliśmy się w kościele. Nastrój był podniosły a atmosfera
od samego początku skrzyła się potencjałem wzruszeń.
Rozpoczęliśmy bowiem od wystawienia Najświętszego
Sakramentu, ojciec Przemek podkreślił, że otaczanie modlitwą
spowiadających się pierwszy raz dzieci jest najważniejsze. Łagodny
powiew ciepła i czułości w jego tonie, w naszym usposobieniu, a
nawet w skupieniu dzieci sugerowały obecność Ducha Świętego. Pan
Jezus wystawiony w Hostii obiecywał, że już niedługo do nich
przyjdzie. Łagodne światło zachodzącego słońca, choć
zapowiadano burze, wpadało przez okna, a jego refleksy pełgające
po płaszczyznach kościoła przypominały również o obecności
Ojca. Byliśmy w komplecie.
A
mimo tego, i mimo że od pierwszego spojrzenia na pogodnie poważne
twarze i dorosłych, i mniejszych rosło w nas prawdziwe poczucie
wspólnoty, na pytanie ojca Przemka, czy ktoś się boi - kilka rąk
się jednak podniosło, w tym jedna z piszących te słowa. Ot,
natura ludzka.
Podczas
Sakramentu Pojednania towarzyszyli nam Ania oraz Paweł, wobec
których jesteśmy bardzo zobowiązani za tę pomoc w podwajaniu
naszej modlitwy. I tak — alternując pomiędzy spokojnym śpiewaniem
— zaczęliśmy znacząco od “Nie bój się, nie lękaj się, Bóg
sam wystarczy” — łagodnym tłem muzycznym na pianinie oraz
modlitwą w ciszy — towarzyszyliśmy dzieciom. A te, kiedy czuły
się już gotowe, stopniowo podchodziły do ojca Przemka, który
ostatecznie zdecydował się usiąść przed pulpitem/ amboną w taki
sposób, że dzieci widziały się nawzajem podczas sakramentu, ale
nie mogły się słyszeć.
Kiedy
nieco speszeni mali penitenci klękali do spowiedzi, ich dziecięce
głowy zwracały się ku nachylonemu spowiednikowi w jego białym
habicie, a serca rodziców klęczących przed ołtarzem i Panem
Jezusem, pogrążonych w modlitwie i ściskających alby w rękach,
przechodził solidny skurcz wzruszenia. To już. Było coś
rozdzierającego w sukienkach dziewczynek i sportowych butach
chłopców, gdy klękali, by pojednać się z Nieskończonym, by
dotknąć najgłębszego zranienia natury ludzkiej i wejść na drogę
ustawicznej metanoi, by przyznać się, że i oni, nasze maluchy,
powstały nie tylko z miłości, ale i z prochu i muszą nauczyć się
żyć w tej pełnej groźnego napięcia prawdzie.
Byli
bardzo dzielni. Ojciec Przemek serdecznie i długo, spowiadając,
rozmawiał ze wszystkimi. Relacja nawiązana wcześniej procentowała,
obraz Ojca w Spowiedzi może nie będzie im się kojarzył z groźnym
Starym Testamentem, a bardziej z Ojcem Miłosiernym z Nowego. Kiedy
sakrament dobiegał końca, ojciec Przemek nie tylko podnosił
dzieci, co symbolizowało ich podniesienie z grzechu w Łasce
Uświęcającej, ale też serdecznie przytulał i wysyłał, by
przytuliły się do rodziców. Mali penitenci biegli do rodziców,
którzy po serdecznych uściskach zakładali im białe szaty. Duma i
radość biły i z jednych i z drugich. Wracali do ławek, by modlić
się za tych, którzy dopiero mieli podejść…
I
tak, po niespełna godzinie wszystkie dzieci pojednały się z
Bogiem. Liczba osób w kościele gotowych do przyjęcia Jezusa
wzrosła o okrągłe 9. Sześcian trójc :) Nikt się nie wycofał,
nikt się nie przestraszył tak, by nie wydusić z siebie słowa.
Relacja chcąc uszanować tajemnicę spowiedzi w tym punkcie ustaje…
Ale
nasze myśli szybko zwróciły się ku przyszłości: za nieco ponad
pół doby — pierwsza pełna Eucharystia.
...
I
tak, wśród wzruszeń, niepokojów, przygotowań i modlitw nadszedł
dzień Pierwszej Komunii Świętej. Co najmniej jedno z
dzieci wstało rano i nawet przed pierwszą próbą wymuszenia
rozbójniczego płatków śniadaniowych oraz przed wdaniem się w
nieuchronne kłótnie z rodzeństwem (sakrament spowiedzi przyniósł
złagodzenie, ale nie ustanie powyższych), w zasadzie zamiast
przywitania rzuciło — wprawdzie głosem królika Maxa, brata Ruby
— ale dobitnie i z mocą: “KOMUNIA ŚWIĘTA!”
Po
ostatnich przygotowaniach (czasem relatywnie ekstrawaganckich jak np.
oklejanie czarną taśmą izolacyjną błyskających podeszw w
butach), bardzo eleganccy i bardzo przejęci, ruszyliśmy do
kościoła. Ta podróż, choć wiążąca się z użyciem quadów i
limuzyn, dla jednych krótsza, dla innych całkiem pokaźna w ów
nabierający rumieńców niedzielny poranek, będzie dla nas
wszystkich dobrym momentem na retardację.
Stopniowo
zbliżając się ku otwartym bramom kościoła katowickich
Dominikanów, mogliśmy bowiem poczuć, jak długi był ten rok
przygotowań. Bo przecież droga — dosłownie i w przenośni —
nie była już taka nieznana. Większość z nas co niedzielę
pojawiała się na tejże mszy o 9:30. Przyjeżdżaliśmy co miesiąc
na spotkania zjazdowe, czasem w chłodzie i deszczu, gdzie
spędzaliśmy zwykle koło trzech intensywnych godzin. Dzieci miały
swoje dynamiczne zajęcia z niezawodną Anią, a nam wielu cennych
wskazówek udzielił mądry ojciec Przemek. Spotkaliśmy się z Olą
Sawicką, w różnych konfiguracjach spotykaliśmy się z panią
Marią Berlińską. Odwiedzaliśmy krawcową, panią Elę. Uczyliśmy
się być mądrzej rodzicami, lepiej katolikami. Poznawaliśmy się i
dzieliliśmy swoimi metodami przekazywania dzieciom wiary oraz swoimi
doświadczeniami trwania w niej, a także słuchaliśmy opowieści
biblijnych, chodziliśmy Drogą Krzyżową, sadziliśmy pszenicę,
robiliśmy krzyżyki i tyle więcej… Wreszcie, dzień w dzień
modliliśmy się z dziećmi, szukaliśmy sposobów opowiadania im o
Panu Jezusie i nadchodzących wydarzeniach tak, by nie tylko
zrozumiały, ale jeszcze chciały wziąć w nich udział. Okres
przygotowawczy przepracowaliśmy gruntownie i uczciwie. I już: msza
Pierwszej Komunii, rozbłysnęła jak długo oczekiwane światło, bo
świetlista, ale i korpuskularno-falowa — jako wydarzenie, osobna
cząstka doświadczenia, a jednocześnie element narastające fali
wiary naszej i naszych dzieci. Zwyczajne święto.
I
tak już cały dzień: od bieluchnych margaretek i dziewięciu świec
przed ołtarzem, błyszczących światłem rodzącej się w naszych
dzieciach relacji z Bogiem, przez nie same błyszczące w prostych i
dominiko-podobnych albach, niektóre z krzyżykami, dziewczynki w
wianuszkach, przez nasze błyszczące elegancją ubrania oraz
towarzyszące nam rodziny, emanujące wysiłkami, by wznieść się
ponad trójkątne ograniczenia naszych relacji, wszystko razem dążące
ku doskonale okrągłemu kształtowi Komunii i tam mające się
spełnić.
Trudno
opisać sakrament. Trudno opisać Mszę Świętą. Trochę jak z
kawałem, który trzeba zrozumieć, żeby był śmieszny, tylko o
wiele bardziej — kawał transcendencji. Tatowie czytali czytania,
Miriam zaśpiewała psalm i antyfonę. Dzieci przeżywały mszę po
dzieciowemu, jak co tydzień: trzymając rękę na ołtarzu odnowiły
przysięgi chrzcielne - wyznając w ten sposób wiarę, ojciec
Przemek opowiadał o tym, że wszyscy mamy Pana Jezusa w sobie i
dlaczego dzieci ubrane są na biało, później dzieciaki pięknie
zaniosły dary, w tym swoje księgi komunijne, które stały do końca
mszy na ołtarzu, przypominając, że ich wiara rośnie organicznie i
jest otwartą księgą, pytały, kiedy wreszcie będzie ta Komunia,
chwilami trochę się niecierpliwiły. Kilkoro podczas przemienienia
klęknęło przed ołtarzem - trzy małe białe prawie-aniołki,
które wyfrunęły z ławek, bo nie wytrzymały z rodzicami. Odmówiły
ładnie Ojcze Nasz wznosząc do Ojca ręce. Wrzuciły coś na tacę i
pobiegły po znak pokoju do ojca Przemka…
A
potem całymi rodzinami wstawaliśmy i pochodziliśmy w skupieniu do
ołtarza, gdzie czekał na dzieci już nie tylko ojciec Przemek, ale
sam Pan Jezus. Klękaliśmy razem i nasze kilkuletnie dzieci pierwszy
raz przyjmowały go do swoich serc, w pełni. Nie było fajerwerków,
błysku fleszy. Tylko tyle - wszystko działo się w ich małych
sercach, w ich relacji z Bogiem. “DOBRE” — powiedzał znów
głosem królika Maxa, człowiek, który właśnie spotkał Pana
Jezusa, ale znów powiedział rzecz fundamentalną, bo było to
właśnie takie — dobre. A dzięki wyborowi skromnej ceremonii —
możliwe do powtórzenia już w poniedziałek. I wtorek, i środę…
Alleluja!
Po
wyjątkowych ogłoszeniach — dotyczących m.in. wyborów do rady
parafialnej, i błogosławieństwie, a także brawurowym odśpiewaniu
Baranków Młodych w całej ich groźnej i apokaliptycznej
metaforyce, dzieci podzieliły się z rodzinami chlebem,
symbolizującym naszą wspólnotę i dynamicznie tańcząc śpiewały
“Taki mały, taki duży może świętym być“. A także siedziały
na schodkach pod ołtarzem z ojcem Przemkiem i cieszyły się Panem
Jezusem. Atmosfera prawdziwego duchowego doświadczenia, prawdziwej
Bożej radości, była zauważalna także dla osób, które nie
zwykły dostrzegać takich aspektów rzeczywistości.
Na
pierwszym spotkaniu, gdy się poznawaliśmy, drżącym nieco głosem
powiedziałem, że sprawa może się udać tylko Bożymi siłami,
ponieważ po ludzku wydaje nam się niemożliwe wysłanie Piotrusia
do wczesnej komunii. Bóg pomógł. To się wszystko stało naprawdę.
I działo się później w białym tygodniu, I będzie już działo
się przez całe życie. Dla Ani, Hani, Małgosi, Marcelego, Kuby,
Antka, Franka, Bogusia, Piotrka to już.